ďťż
Indeks Rzyg kulturalnyZadanie Gildiowe - 03.01.2010 Runda 2 Zadanie 5Zadania Gildiowe - 16/03/2010 Sezon 2 / Zadanie 1Zadanie Gildiowe 09.07.2010 sezon 2/zadanie 2Zadanie Gildiowe - 7.10.2009 Runda 2 zadanie nr 3Zadanie Gildiowe - 10.09.2009 Runda 2 zadanie nr 2Zadanie Gildiowe - 22.08.2009 Runda 2, zadanie nr 1Zadanie Gildiowe - 22.11.2009 Runda 2 Zadanie nr.4Gildiowe Wojny Cd - OpowiadaniaPierwsze Zadanie Gildiowe.2. Zadnanie Gildiowe
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • nela2809.opx.pl
  •  

    Rzyg kulturalny

    Gildiowa Saga

    Wstęp

    Chmara czarnych ptaków wzbiła się w górę i zatoczyła krąg wokół szczytu wysokiego pagórka, nad którym wznosiła się stara wieża. Wśród drzew przemknęło jakieś leśne zwierzę.
    Cichy podmuch wiatru strącił listki z wiekowego drzewa. Spadły one tuż przed dwoma jezdźcami, których wierzchowce leniwie parły w górę, po starej ścieżce. Tarcze, na których widniał symbol Nordmaru, przewieszone mieli przez plecy. Z lewych boków zwisały lekkie toporki. Nie mieli hełmów, a skórzane zbroje nie wyglądały zbyt schludnie.
    - Już niedaleko do punktu obserwacyjnego. Może zróbmy sobie teraz przerwę? - zaczął jeden, przecierając oczy.
    - Spokojnie, wytrzymasz jeszcze chwilę. Spojrzę tylko, powiem, że nic się nie dzieje w około i sobie odpoczniemy. A potem z powrotem, do zamku.
    - Nic nowego...
    Po kilkunastu minutach konie stanęły przed kamienną budowlą. Wyraźnie zaniedbana, lecz wciąż solidna wieża nie była zbyt wysoka. Jednak ze względu na niewielkie zróżnicowanie terenu można było z niej obserwować okolicę aż do wybrzeża.
    - Poczekaj chwilę, zaraz wracam.
    - Jasne. Nie śpiesz się.
    Zwiadowca pchnął drzwi i wszedł do środka. Wnętrze pełne było starych, często pordzewiałych przedmiotów. Na ścianach wisiały jeszcze sztylety, a w kilku skrzyniach - przedmioty niegdyś używane w wieży.
    Żołnierz powoli wspiął sie po schodach i otworzył kolejne drzwi. Cały górny poziom zalany był światłem słonecznym, a widoczność była znakomita. Zwiadowca podszedł do stacjonarnej lunety i spojrzał przezeń. Okolice wieży były czyste. Przekręcił nieco gałkę i dojrzał wybrzeże. Z początku nie działo się tam nic, lecz już po chwili dojrzał czarne kropki. Zwiększył przybliżenie i zdrętwiał. Kilkanaście statków zacumowało niedaleko wybrzeża, a ku plaży sunęły już wyładowane łódki.
    Żołnierz sięgnął za pas i wyciągnął rulon papieru i ołówek. Szybko zapisał ogólne współrzędne i zbiegł na dół. Jego towarzysz siedział przy wieży i właśnie krzepił się strawą.
    - Wstawaj! Wróg! Statki!
    Towarzysz zakrztusił się i wstał błyskawicznie.
    - Co?! Gdzie?!
    - Powiem w drodze, wskakuj w siodło. Jedziemy do bazy.

    Wieśc o zbliżającej się wojnie nie wzbudziła zbyt wielkich emocji w nadmorskich miastach. Mieszkańcy byli już przygotowani do stawiania oporu - czy orkom, czy wojskom gildii. Jednak tylko kupcy zaczęli się cieszyć, gdy pod Irgil rozłożyły się królewskie wojska. Miasto leżało w pewnej odległości od wybrzeża, lecz tym razem okazało się to jego atutem. Z nadmorskich osad wieści nie dochodziły odkąd tylko wróg wylądował. Trudno było przypuszczać, że pozostały wolne.
    - Czy Wojownicy stawili się już w obozie? - starszy jegomość, o bujnej, siwej fryzurze kończył pisać list.
    Namiot był przestronny, lecz brakowało otworów przypominających okna. Słońce wdzierało się przez wejście, lecz liczne świeczki i tak były niezbędne. Oprócz tych niedogodności, reszta wyposażenia mogła równie dobrze stać w biurze - stylowe meble, misy i puchary prezentowały się bardzo godnie.
    - Nie, sir. Ale spodziewamy się ich już dzisiaj. Ich posłańcy przynieśli takie nowiny. - młodzieniec w kaftanie trzymał w prawej dłoni stalowy hełm.
    - Dobrze, możesz odejść.
    Stary żołnierz wrócił do pisania, lecz już po chwili do namiotu weszły dwie postacie.
    - Kapitan Veng? - zapytał wyższy z przybyszów.
    - To ja, a o co chodzi?
    - Jesteśmy wysłannikami Gildii Wojowników. - przybysz zdjął hełm - Jestem Electric_Dragon, a to mój przyboczny, von Greymind. Jesteśmy gotowi przejść pod pańskie rozkazy.
    - Tylko dwóch? - Veng wydał się całkowicie zbity z tropu - Spodziewaliśmy się przynajmniej kilkunastu, nie mówiąc o szeregowcach!
    - Nasz wódz zdecydował, że nie jest to w tej chwili potrzebne. Mamy jedynie zbierać informacje o wrogu i wspierać was radą i mieczem. Tyle.
    Kapitan zmierzył go wzrokiem i machnął ręką na znak, że mogą odejśc. Wojownicy wyszli z namiotu i ruszyli do swych kwater, do miasta.
    - Ładnie sie zaczyna, prawda? - Greymind uśmiechnął sie ponuro.
    - Spokojnie, wszystko mamy pod kontrolą. Według tego, czego się dowiedziałem, a czego nie łaskaw był nam powiedzieć kapitan, jutro jest wymarsz na wybrzeże. Najwyraźniej troche się spóźnilismy, ale to nic. Gothi zbiera już Radę, zobaczymy, czy coś to da.
    - Radę? Czemu nic o tym nie wiedziałem? I po co to? Czyż ten "wróg" to coś więcej, niż zwykli bandyci?
    - Powiedz, a czy zwykli bandyci potrafią zając się paroma miastami na tyle, by żaden uciekinier z nich się nie wydostał? Gothi twierdzi, że ich przybycie z zachodu oznacza coś złego. Zwłaszcza, że najwyraźniej mają własna flotę.
    - Ale Radę? Kto zechce przybyć?
    - Nie mam pojęcia, ale to już nie nasze sprawy. Od tego jest Gothi i jego znajomi.
    - Eh...
    - Chodźmy się przespać. Jestem trochę zmęczony, a jutro czeka nas długa droga.
    Ruszyli powoli, wśród krzątających się żołnierzy i skręcili na miejską bramę.

    Obudził ich gospodarz, który po krótkim pukaniu wtargnął do środka. Pokłonił się obu mężczyznom.
    - Panowie wielmożni kazali sie obudzić o ósmej, co uniżenie czynię. Zgodnie z wielką panów trafnością, zdążyliście cudem na dziwne wydarzenia wśród obozu wojów naszych. Coś tam się dzieje, lecz ja jestem zbyt związany z gospodą, by słuchać plotek.
    - Dziękujemy. Możesz już wyjsć. - ziewnął E_D.
    Po szybkim posileniu się, zabrali swoje rzeczy i wyszli. Greymind poszedł do stajni, a Electric stanął pod gospodą i rozejrzał się. Słońce świeciło jasno i zapowiadał się kolejny, gorący dzień. Jednak mimo to miasto było ciche i spokojne, a tylko niewielu obywateli postanowiło opuścić swe domostwa.
    - Jestem. Konie są gotowe do drogi.
    - Świetnie.
    Zarzucili swoje pakunki na zwierzęta i wsiedli na nie. Po krótkiej przejażdzce przez miasto znaleźli się w obozowisku wojska, które zmniejszało się w oczach. Dowódcy zwoływali żołnierzy pod chorągwie, pachołkowie sprzątali graty. Nawet Vend i grupka oficerów opuściła swe namioty i na świeżym powietrzu dyskutowali ożywienie.
    - Witajcie, zacni panowie. - Wojownicy zeskoczyli z koni. - Mimo, że nie raczyliście nas poinformować o wymarszu, jesteśmy gotowi.
    - To tylko pomyłka. - fuknął Veng - Nie narzekajcie, waszmościowie, a raczej zbierajcie siły na okładanie wroga. Wymarszu nie będzie, zwiadowcy donieśli, że nieprzyjaciel przemieszczał się w naszym kierunku od jakiegoś czasi. Jeszcze przed południem stanie pod miastem i prawdopodobnie czeka nas bitwa.
    - To dlaczego zbieracie namioty? - zapytał Greymind.
    - Nie chcemy marnować czasu - zniszczymy wroga i ruszamy wyzwalać miasta z nabrzeża.
    Electric wyglądał, jakby chciał przemówić do Venga, lecz tylko pokręcił głową. Ruszył w kierunku swojego wierzchowca, gdy odezwał się Veng.
    - Przydzieliłem was do lekkiej kawalerii. Radzę się zebrać pod odpowiednim sztandarem, chyba nie chcecie być dezerterami? Północne skrzydło, dowodzi wami Felengus.
    Greymind siedział już w siodle, a E_D zrobił to samo po chwili. Ruszyli do swego oddziału.
    Okazało się, że konni byli już gotowi. Wyglądali bardziej na zwiadowców czy ludzi z gór, niż regularne oddziały nordmarskie. Jedynie jeden z nich miał nieco bardziej dostojną zbroję, która godnie prezentowała się w dziennym świetle. Odgadli, że to właśnie Felengus.
    - Jesteśmy Wojownikami z Nordmaru. Kapitan Veng przydzielił nas do ciebie, sir.
    - Wiem już o tym. - Felenengus przemówił z północnym akcentem - Mam dla was odpowiednią pozycję - tuż przy moim boku. Na pewno mam się spodoba - roześmiał się rubasznie.

    Około jedenastej wszyscy byli już na swych stanowiskach. Sztandary dumnie wyparły w górę, a promienie słoneczne odbijały się od zbroi żołnierzy. Z miasta przestały dochodzić jakiekolwiek odgłosy - najwyraźniej mieszkańcy postanowili przeczekać bitwę.
    Nagle, gdy nikt się tego nie spodziewał, okolicą wstrząsnął dźwięk rogów. Po chwili było widać wroga - czarna, idąca w szyku armia zbliżała się nieuchronnie. Jednak nie to wzbudziło lęk w sercach obrońców - już w oddali dostrzegli gigantyczne konstrukcje, przypominające nieco katapulty, kilkadziesiąt razy większe od człowiek. Pojazdy zatrzymały się nagle, lecz przeciwnik sunął nadal.
    - Co to może być? - zapytał cicho Greymind.
    - Nie mam pojęcia, ale pewnie jakaś broń. Prezentów raczej nie ciągną.
    Nieprzyjaciel zatrzymał się na równinie, kilkaset metrów od armii Nordmaru. Nagle z centrum jej sił ruszyło kilku jeźdźców - posłańców. Nim tylko znaleźli się przed przeciwnikiem, zasypał ich grad strzał.
    - Zabili posłańców! - żołnierze podawali wieśc coraz dalej.
    - Ładnie się zaczyna... - syknął Electric.
    Ledwo dokończył, a poruszyły się przerażające maszyny. Ogromne głazy poleciały w kierunku Nordmarczyków i przygniotly kilkudziesięciu żołnierzy. Szyk kilku oddziałów zostal złamany.
    - Ruszyli! - jęknał Greymind.
    Rzeczywiście, nieprzyjaciel wykorzystał nieład i ruszył. Ciężkozbrojna piechota natarła na środek sił obrońców i starła się jako pierwsza. Za nimi ruszyła kawaleria, lecz Wojownicy nie mogli ocenić, czy używają koni, czy też innych zwierząt.
    - Szykujcie się! - krzyknał Felengus, zakładając hełm.
    Kolejna fala nieprzyjaciół ruszyła na południowe skrzydło, wspierana przez pociski nieznanych machin i ostrzał łuczników wroga.
    - NAPRZÓD! - Felengus wyciągnał miecz i ruszył. Za nim poszła reszta kawalerii. E_D spróbował rozeznać sie w sytuacji. Południowe skrzydło jakby cofnęło się, a centrum całkowicie zniknęło mu z pola widzenia. Zauważył, że przeciw nim ruszył już oddział kawalerii wroga. Tymczasem Nordmarczycy uformowali klin i spróbowali wbić się w nieprzyjaciela.
    E_D chwycił miecz nieco mocniej, Greymind skoncentrował się.
    Pierwszy nieprzyjaciel padł i konnica wbiła się we wroga. Electric wreszcie zobaczył, że walczyli z ludźmi o ciemnej karnacji, zamkniętych w potężnych zbrojach. Walczyli na koniach, lecz były to zwierzęta potężne i większe od ich koni.
    Wojownicy zaczęli ciąć, lecz wbicie ostrza w zbroje nieprzyjaciół okazało się wielkim wyzwaniem. Greymind został nieco z tyłu, ale E_D nie zwrócił na to uwagi.
    Po kilku minutach zaciętego boju sytuacja Nordmarczyków zaczęła się robić dramatyczna. Na wszystkich odcinkach żołnierzy zaczęli się cofać, nie wytrzymując naporu o wiele silniejszych i lepiej uzbrojonych nieprzyjaciół.
    Zaczął brzmieć róg dowódzcy, zaczęły grać pozostałe. Felengus zadął w swój i E_D zrozumiał, że czas ratować skórę.
    - GREYMIND?! HALIRZE?! - krzyknął, lecz w tej chwili musiał ciąć kolejnego nieprzyjaciela.
    - COFAĆ SIE! DO TY... - próbował krzyczeć Felengus, lecz przypadkowa strzała przebiła go na wylot i spadł z konia.
    Electric dostrzegł, że prawie cały oddział został już przetrzebiony.
    - Greymind?! Grey... -
    Poczuł tępy ból i to, że zleciał z konia.


    Obiecałem skomentować to komentuję.

    Opowiadanie napisane bardzo dobrym językiem, wciąga. Błędów się nie czepiam bo i nie ma czego, no prawie .
    CYTAT
    Tymczasem w odległej stolicy nie było jeszcze oznak zaniepokojenia. Nikt nie wiedział o masakrze królewskiej armii, wszyscy byli pewni siebie, swego państwa i władcy. Jedynie Gothi, wódz Wojowników Nordmaru ponownie namawiał króla.
    - Panie, proszę Cię po raz kolejny - rozwaz mą propozycje. To jest chwila na zwołanie Rady Nordmaru. Pośli do Zbójów, do Magów i Leśników. To jest chwila, przed którą ostrzegali nas nasi przodkowie. Nie zlekceważmy tego.
    - Mój drogi Gothi, nie chciałbym odrzucać twej rady, lecz dla mnie sprawa jest jasna. Któryś z sąsiadów przysłał nam piracki prezent, tyle, że większy niż ostatnio. Nie mam zamiaru naruszać pokoju w Nordmarze przez jakichś najmitów. Czy uważasz, że Leśnicy i Zbóje będą szczęśliwsi, gdy będą musieli opuścić siedziby i stanąć naprzeciwko rabusiów? Od tego mam was, Wojowników.
    - Panie... - zaczął jeszcze raz Gothi, nie bacząc na ostre spojrzenie króla - Znasz przecież starożytne pisma. Z zachodu już raz przywędrowała ogromna armia. Wtedy tylko krok dzielił Nordmar od całkowitego zniszczenia. A jednak nasi przodkowie zebrali się po raz ostatni i wspólnie pobili rozzuchwalonego wroga.
    - DOŚĆ! - Kacperex podniósł się z krzesła - Cenię cię, Gothi, lecz mam już powyżej uszu tej gadaniny. Wracaj do swych obowiązków!
    W tej chwili drzwi do sali otworzyły się i wkroczyło przez nie czterech strażników i jeden człowiek wyraźnie się od nich różniący, obandażowany i z widocznymi śladami krwi na ubraniu.
    - Panie - zaczął jeden ze strażników - Ten człowiek powiada, że walczył pod Irgil i jako jeden z niewielu przeżył.
    - Co?! - Kacperex niemal skoczył do strażników - Jak to?!
    - Panie... - sługa padł na kolana - Byłem w oddziale kapitana Venga, gdy przyszło nam walczyć z nieznanym wrogiem. I stanęliśmy męznie, lecz wróg ruszył na nas z impetem niemal magicznym. Twarze ich były czarne jak zbroje, a miecze silne i wielkie niczym góry. Cieliśmy, ale mało ich padało. Oni zaś bili nas licznie i kapitan Veng i wielu wielmożów postradało życie. Kiedy rogi zabrzmiały, cofaliśmy się, lecz oni pędzili za nami daleko. Miasto spalili, bo gdym się obejrzał widziałżem płomienie.
    - Czarne twarze? Jak to?
    - Mieszkańcy południa przy nich to biali ludzie... Wybacz, panie, ale mówić nie mam już sił...
    Kacperex trząsł się lekko.
    - Odprowadzić go i nakarmić.
    Strażnicy ukłonili się i odeszli, prowadząc ze sobą uciekiniera. Gothi stanął przed królem.
    - Panie, sam widzisz. To ostateczny dowód - starożytny wróg mógł powrócić.
    Kacperex opadł na krzesło.
    - Nie... To niemożliwe... Czemu podczas mego żywota to się musiało wydarzyć?! Legendy powiadają przecież, że oni byli przepotężni...
    - Nie czas opłakiwać klęskę, gdyż ona jeszcze nie nadeszła. Panie, wyślij po Leśników, Zbójów i Magów. Razem mamy szanse odratować ten kraj i życie wielu Nordmarczyków.
    - Dobrze. Ciężko mi przyjdzie więc zapłacić za opór, ale... ruszam tą ścieżką. Mój wierny sługo, racz wydać odpowiednie rozkazy. Ja muszę chwilę odpocząć.
    - Tak, o królu.
    Gothi skłonił się i wyszedł, pozostawiając Kacperexa nieprzyjemnym rozmyślaniom.

    Electric_Dragon obudził się i błyskawicznie poczuł uderzenie bólu. Zaczął masować klatkę piersiową i wstał. Po chwili przypomniał sobie, co się stało - wszędzie leżały trupy ludzi i zwierząt, jednak czarno - czerwonych przeciwników było zdecydowanie mniej. E_D podniósł swój miecz i zaczął patrzeć na twarze ofiar. Felenegus leżał ze strzałą wbitą w pierś. Dopiero po chwili dostrzegł Greyminda.
    - NIE! - padł obok niego i zaczął szukać tętna.
    Spojrzał na ciało towarzysza i zobaczył, że zbroja była rozcięta i cała we krwii.
    - Nie...
    Electric rozejrzał się. Nigdzie nie było jakichkolwiek żywych, a przynajmniej poruszających się, ludzi - albo też bestii. Spojrzał na Irgil. Nad miastem unosiły się pojedyńcze słupy dymu, jakby dogasało ono po pożarze. Wojownik ruszył powoli, pochylając się, w stronę zabudowań. Bez przeszkód dotarł do miejskich murów. Nadal nie mógł dostrzec ani jednego człowieka, czy jakiejś innej istoty.
    Serce zabiło mu mocno, lecz jeszcze wolniej ruszył w kierunku bramy. Wrota były całkowicie rozstrzaskane, najwyraźniej przez taran lub podobną mu machinę. Electric, wciąż trzymając się muru, wszedł do miasta i oniemiał. Tuż za bramą leżała kupka zwęglonych zwłok, zaś głowy ułożono na oddzielny stos. Wojownik widział co prawda już gorsze widoki, lecz tym razem był sam we wrogim mieście. Ręcę zaczęły mu się trząść i oparł się o ścianę, oddychając głęboko. Przerażony rozejrzał się znów. Większość budowli zamieniła sie już w zgliszcza, lecz kilka budynków dzielnie stawiło czoła pożarowi. Electric podszedł do pierwszego ocalałego budynku. Była to budowla z kamienia, z szybami w oknach, które zostały jednak pobite. Rozbity szyld wskazywał, że mieszkała tu rodzina kupiecka.
    Drzwi były zabite od zewnątrz, lecz dziarski człowiek bez problemu oderwał kilka desek. Pociągnął za klamkę i drzwi otworzyły się. Wojownik odskoczył jednak błyskawicznie, bo coś wyleciało z domu. Dopiero po chwili odkrył, że były to spalone zwłoki. Najwyraźniej wróg zapalił dom od środka. Wojownik usiadł na ziemi, przestając bać się o życie. Tym razem nie wiedział, co ma zrobić.

    Czterech jeźdźców w niebieskich płaszczach gwałtownie skręciło z gościńca. Żaden z nich nie wiedział, dlaczego rozkazy nakazywały im wybrać jakąś małą, niemal wiejską ścieżkę. Lecz nie myśleli nawet o podważaniu tychże. Po kilkudziesięciu minutach jazdy, ku ich zdumieniu, wyłoniła się pojedyńcza, drewniana wieża. U jej stóp nie było nikogo, lecz dalszą drogę zagradzała mała bramka. Zaskoczeni podjechali do niej. Dwóch zeskoczyło z koni.
    - Co to ma być? Czyżbyśmy już byli u celu? - zapytał jeden z nich i spróbował otworzyć bramę od swojej strony.
    - Ostrożnie, nie wiemy, czego się spodziewać...
    Po chwili las zaszumiał niepokojąco.
    - Nie ruszać się! - zabrzmiał spokojny, lecz stanowczy głos.
    Posłańcy rozejrzeli się odruchowo, lecz żaden nie był przestraszony. Byli na coś takiego przygotowani.
    - Panie! - krzyknął jeden z siedzących na koniach - Jesteśmy posłańcami króla Kacperexa! Mamy wszystkie glejty i pieczęcie, a ponadto niesiemy ważne wieści dla waszego wodza.
    - Dobrze. - odpowiedział ten sam głos - Pokażcie je temu, kogo zobaczycie.
    Z lasu wyłonił się elf w skórzanej zbroi, skrywający twarz pod kapturem. Ukłonił się jednak z godnością.
    - Podajcie mi glejty, panowie.
    Natychmiast je otrzymał. Przyglądał się im przez chwilę i wypowiedział kilka słów w nieznanym posłańcom języku.
    - Są prawdziwe. Możecie ruszać dalej.
    Uchylił bramę i znikł w mroku lasu.

    I jak zwykle zrobiono ze mnie sierotę, ale chyba na moje własne żądanie. Ej czy tylko ja mam się wypowiedzieć? Co jest z Wami ludzie. Wiem że święta idą, no ale...

    Wracając do tematu dwie rzeczy na jaką chciałbym zwrócić uwagę, pierwsza tycvzy się stylistyki

    CYTAT


    Ta saga jest super! Już nie mogę się doczekać następnej części. Ed wczuł się w rolę krytyka literackiego , niektóre jego uwagi były przesadzone ale reszta była słuszna .Masz telent i nie możesz go zmarnować. Coś czuję że akcja jeszcze długo potrwa.
    Tak nawiasem mówiąc, trzeba było skończyć z Edem, tylko tam zawadza

    "Wzgórze"
    Czyli "Epeisodion Poboczny"

    Słońce leniwie chyliło się ku horyzontowi, chłopi wracali z ciężkiej pracy w polu, rzemieślnicy kończyli robotę w warsztatach, myśliwi bieżyli do swych domostw czy obozów, aby zdążyć przed zmrokiem.
    Życie w niedalekiej od Morza Nordmarskiego wiosce powoli zamierało, a kolejny dzień minął, tak jak minęły poprzednie, i każdy myślał że tak będzie przez wieki.
    Baby wołały mniejsze dzieci do domostw - większych nie musiały, i było to dowodem na twierdzenie, że z wiekiem mądrość przychodzi.
    Jedna z nich właśnie krzyczała do jednego ze swoich synów, który uśmiechnięty bawił się z rówieśnikami, zachęcając go do powrotu do domu. Jednocześnie wieśniaczka wspominała swoje, piękne dzieciństwo, bez trosk i smutków.
    Nagle jej uszu dobiegł głośny dźwięk, i to znajomy, lecz bynajmniej nie zwiastował on dobrej nowiny. Zaczęła nawoływać syna jeszcze głośniej, ale ten nadal nie reagował.
    Na drogę wjechało kilkudziesięciu konnych, ale półmrok przesłaniał ich twarze, jednak nie przeszkodziło to kobiecinie w rozpoznaniu ich.
    Każdy tutejszy by poznał ten ponury rechot i pijackie krzyki. Tak, panisko na tutejszym kasztelu, właściciel tej wsi powrócił ze swoją przyboczną drużyną. Nikt nie śmiał się mu sprzeciwić.
    Wtem beztroski synek owej kobiety właśnie postanowił, że jednak pójdzie do domu i teraz stał na środku ścieżki. Zauważył przybyszy i rzucił się biegiem przed siebie, ledwo co unikając okrutnej i bolesnej śmierci od końskich kopyt.
    Lokalny feudał jechał na czele szyku. Smagnął dzieciaka batem, lecz nie za mocno. Nie był aż tak pijany, by pozwolić sobie na stratę ludzi, którzy kiedyś będą pracować dla niego w polu...
    "No chodzą jak po polu dzisiaj" - krzyknął do swoich żołdaków. Wszyscy jak na rozkaz wybuchnęli gromkim śmiechem i wesoła gromada ruszyła dalej. Biedna matka przeklinała pod nosem na swego pana, lecz nic nie mogła zrobić...

    Zameczek ulokowany na wzgórzu nie był za duży. Jak to mówią - zamek to odbicie duszy pana. A on bynajmniej nie należał do magnaterii i w jego rękach spoczywało tylko kilka niedalekich wiosek.
    Musiał jakoś z tym żyć, wiele razy jego pobratymcy z szlachty próbowali te kilka wsi od niego odkupić czy wydrzeć podstępnie. Ale przetrwał to wszystko, i od dłuższego czasu miał spokój i mógł oddawać się różnym rozrywkom, właściwym dla człowieka jego stanu... lub nie.
    Wszak był zwykłym człowiekiem, i miał swoje słabostki. Tak jak miała je jego warowna siedziba. Położona była na wzgórzu, którego do wysokich zaliczyć nie można, była otoczona wykopanym rowem, a ponad rowu widać było wbite w górę naostrzone pale, tworzące jakby "dach" nad rowem, czyniąc go nie czymś w rodzaju fosy, lecz miejscem do obrony.
    Większość szarż rozbiłaby się o te zwyczajne kawałki drewna. Właściwa twierdza, znajdująca się na szczycie, była otoczona kamiennym murem, a każdy z czterech rogów muru był uwieńczony basztą. Baszta nie miała żadnego fikuśnego zadaszenia, jakie mieli ci fircykowie z Myrtany, po prostu skórę naciągniętą na drewniane rusztowanie, chroniącą przed deszczem.
    Do muru przylegały manufaktury, spichlerze i stajnie; każdy dach był tak odgrodzony, by można było się z niego efektywnie bronić. Władca kiedyś poznał gorzki smak porażki, gdy zuchwały szlachcic z nabrzeża go napadł. Od tamtej pory był ostrożny.
    Na samym środku placu stał wysoki, kamienny stołp. Wyrastały z jego podstawy dwie wieże, a dolne piętra miały tarasy strzeleckie. Wejścia strzegła potężna brama. W środku znajdowały się sypialnie, spiżarnie, piwnice i szereg innych pomieszczeń.

    Drużynnicy jak i ich chlebodawca rozsiodłali konie i udali się do siebie. Feudał przebrał się z podróżnego ubrania w bardziej dworskie i kosztowne odzienie, po czym udał się rzeźbionymi schodami na szczyt wieży. Tam znajdowała się jego komnata.
    Łyknął dla odwagi przedniego wina i otworzył jej drzwi. Wszedł do środka. Mały, okrągły pokoik ze stolikiem, łózkiem i innymi potrzebnymi meblami. Podszedł do szafki, wyciągnął flaszkę i usiadł na krześle. Zębami wyciągnął korek, wypluł go i zaczął pić. W mgnieniu oka butelka była pusta. Wyciągnął następną, wtedy do pokoju weszła jakaś młoda dama.
    Poznał ją, była to Cecylia van der Mar. Spojrzała na władcę i rzekła:
    "Panie, ojciec mój, Krak, z woli Innosa pan na zamku Uggard, śle najszczersze pozdrowienia i wyrazy podziękowania."
    Feudał nie przykładał do jej słów wagi. Oceniał barwę wina, po czym złapał za szyjkę i wypił do dna.
    "Ma on do waszmościa pewną prośbę, mianowicie..." - całkowicie przestał jej słuchać. Zaczął za to patrzeć na nią. Była piękna, miała rudawe włosy, smukłą figurę i śniadą cerę. Lepszy widok miał jednak, gdy się nachyliła do niego i powiedziała:
    "Panie, czy wy mnie słuchacie aby?" - zapytała niezbyt miłym głosem. Zdjęła rękawiczkę, położyła ją na stole i uderzyła go w twarz otwartą ręką.
    Że też się ośmieliła! Jednak on nie wiedział, co robić. Nie zezłości się na córkę jego przyjaciela, ten uzna to za niewybaczalny afront i zerwie wszelkie kontakty. Myślał.

    Nagle ktoś załomotał w drzwi. Feudał odwrócił głowę, i do pokoju wszedł dowódca jego drużynników.
    "E, panie..." - rzekł wojak - "Nie chciałem przeszkadzać, ale sprawa jest ważna..."
    "Mów, lecz zwięźle!" - powiedział podniesionym głosem jego rozmówca.
    "Panie, straszne wieści nadchodzą od zarządców twych włości. Zgodnie twierdzą, że na wsie napadły zorganizowane siły, wojska w zasadzie." - bojownik zrobił pauzę na oddech. Pan najwyraźniej nic nie miał do powiedzenia, chyba trzeźwiał powoli.
    "Dwóch zarządców jest na zamku, udało im się uciec z rąk oponenta. Wynika z ich słów, że to żaden ze znanych nam wcześniej wrogów." - kontynuował.
    "Co się stało z moją własnością?!" - niemalże krzyknął jego pan, mając na myśli wsie.
    "Doszczętnie spalona, panie. Z tych dwóch wsi nic się nie ostało."
    "A co z resztą?" - Feudał był wyraźnie roztrzęsiony.
    "Nie mamy żadnych wieści, panie. Czy rozesłać zwiadowców?"
    "Tak. I niech zabrzmi dzwon na znak, że wróg się zbliża. Zapędź chłopów do roboty przy umocnieniach przedzamcza. Kobiety, starców i dzieci odeślij daleko stąd. Niech zwiad kontroluje, czy wróg się zbliża. I wszystko niezwłocznie mi melduj. Odmaszerować."
    Drużynnik ukłonił się i wyszedł, po chwili słychać było jego pokrzykiwania, gdy wydawał dyspozycje swoim ludziom. Feudał złapał ją za rękę i powiedział:
    "Każ osiodłać konia i poproś tego człowieka, który tu był, o dwóch czy trzech gwardzistów do eskorty. Uciekaj do swojego ojca, tam będziesz bezpieczna." - po czym ucałował ją w dłoń i puścił. Ona nerwowo zbiegła po schodach.

    Feudał otworzył skrzynię w swojej komnacie i wyciągnął z niej swój rynsztunek. Zdjął z siebie dworskie ubrania i założył grube, wełniane spodnie i przeszywanicę. Założył na klatkę piersiową pancerz ze stalowych łusek, przymocował do niego kolcze rękawy. Gdyby był bogatszy, zapewne walczyłby w czym innym...
    Nadgarstki ochronił żelaznymi karwaszami, założył ćwiekowane, skórzane rękawice. Przywdział także nagolennice oraz buty. Przez chwilę ważył w ręku swój miecz, wykuty przez samego Ingvara Mistrza. Kosztował go fortunę, ale był wart swej ceny. Bez żadnych misternych zdobień, jakie lubili ci fircykowaci Myrtańczycy, po prostu - narzędzie walki.
    Przypiął je do pasa. Tutaj, na wschodnich kresach Nordmaru, popularną metodą było strzelanie z wierzchowca. Odłożył na razie swój łuk wraz z kołczanem na stół, gdzie spoczywała rękawiczka jego ukochanej. Rozchmurzył się i przyczepił ja do jego okrągłej, tradycyjnej tarczy, którą założył na plecy.
    Wziął swój łuk - ah, ileż on miał z nim wspomnień - i przekazał go słudze, każąc mu przygotować jego czarną klacz - Wichrzycę - do walki. On sam był gotowy, mimo że moment konfrontacji jeszcze nie nadszedł. Trwały przygotowania. Jeśli zamek padnie, wróg okupi to licznymi ofiarami.
    ***
    Wszystko było gotowe do południa następnego dnia. Na przedpolu przygotowano wilcze doły, umocniono belkami bramę, przygotowano wielkie kotły, w których był gorący olej, i zamocowano nad bramami. Każdy zdolny do dźwigania broni został wyposażony w to, co było na stanie.
    Przed chwilą przybyli zwiadowcy, niosąc wieści o zmierzających tu armiach przeciwnika, których liczbę podawali w tysiącach. Władca niewielu miał zbrojnych. Przynajmniej zginie z mieczem w dłoni.
    Stał na blankach razem z dowódcą swej gwardii. Coś go naszło, aby z nim porozmawiać. Nie jak pan ze sługą, lecz jak równy z równym.
    "Robsonie, jakie mamy szanse na przetrwanie tego dnia?"
    "Niewielkie, panie Koko. Wróg ma nas w szachu, jest ich więcej... nie wiem czy przetrwamy choćby pierwszy szturm" - pierwszy szturm zwykle był atakiem, który oceniał siłę wroga.

    Zza horyzontu wylała się czarna fala. "Co to u diabła jest", pomyślał Robson. Gdy zobaczył wielkie maszyny wojenne - wieże oblężnicze, tarany ciągnięte przez jakieś dziwaczne zwierzęta, wreszcie olbrzymie katapulty - zrozumiał.
    "Zaczęło się..." - krzyknął, by dodać odwagi sobie i żołnierzom. Ciemna masa rzuciła się na wioskę, mordując tych, którzy ukrywali się po domach, i podpalając wszystko, co tam stało.
    Otoczyli zamek. Niepewni piechurzy siedzieli w linii umocnień pod palami, większość z nich miała włócznie. Każdy z nich ukrył się za pawężem, przygotował swą broń i modlił się o szybką śmierć.
    Na murach stały szeregi łuczników, za murami stała reszta wojska, czekająca na rozkazy i nie wiedząca, co się dzieje.
    Wtem niebo rozświetliła dziwna łuna. Potem następna. Z kierunku wojsk przeciwnika katapulty wystrzeliły pierwszą salwę. Pan na zamku, Koko, w milczeniu patrzył jak jeden z pocisków niszczy tę wieżę, gdzie była jego komnata. Inne pospadały na wieś czy do lasu.
    Koko podniósł swój miecz w górę, krzyknął: "Łucznicy na znak!" i wszyscy na murach naciągnęli cięciwy. Na dole kilka tuzinów strzelców też tak uczyniło.
    Tymczasem czarna fala wroga ruszyła z zamiarem zalania zamku po prostu swoją zbrojną masą. Biegli po spalonej wsi i przygotowanym polu, a za nimi ciągnięto wieże oblężnicze i tarany.
    "Ognia! Strzelać bez rozkazu!" - krzyknął potężnie władca zamku, a grad strzał przesłonił słońce. Fala jakby się załamała, stojąćy po jego prawicy Robson wyszeptał: "Dobrze wam tak".
    Fala jakby na chwilę się zatrzymała. Szereg za szeregiem przeciwników padał pod ostrzałem, a krew spływała do dołków. Na szczęście przeciwnik tego nie zauważył.
    Wróg nadal biegł, wydając ze swych gardzieli straszliwe okrzyki, mrożące krew w żyłach. Wielu z tych, którzy siedzieli w okopach, wydaliło kał ze strachu.
    Czarna fala uderzyła w te pozycje. Z góry wciąż obsypywał ich grad strzał, a włócznicy zabili wielu z tych, którzy biegli w pierwszym szeregu. Wystające pale sprawiały, że nacierający wróg musiał zwolnić. Łatwiejszy cel dla łuczników.
    W okopach walka trwała. Młody chłop, który dostał włócznię i tarczę do ręki, dość nieporadnie nią walczył. Pawężem próbował odrzucić przeciwnika, ten tylko się zaśmiał i olbrzymim toporem roztrzaskał tarczę na kawałki, drugą ręką złapał za jego broń i ją połamał.
    Wywinął kolejny cios swoją bronią, lecz młodzian uchylił się przed nim i padł na ziemię. Miał pełne gacie ze strachu. Sytuacja wygląała podobnie, w paru miejscach lepiej, na całej linii. W tym miejscu było dobrze, nie widział młodzieniec żadnych przeciwników w pobliżu. Wdrapał się na górę i pobiegł w stronę puszczy.
    Miał pecha. Zauważył go jego pan, który wskazał go łucznikom i krzyknął na cały głos:
    "Ani jednego kroku w tył, psy! Nie oddacie ani piędzi ziemi! Obronicie ten zamek lub ZGINIECIE PRÓBUJĄC! Bez litości dla zdrajców!" - na komendę łucznicy zasypali młodego chłopa gradem strzał, przytwierdzając go do ziemi.
    Nie zginął jednak od razu. Strzały przebiły mu żołądek, i parę innych miejsc. Będzie umierał długo i w cierpieniu.
    To wydarzenie zmotywowało ludzi do walki. Chłopstwo podnosiło się z kolan, nacierając na wyszkoloną armię przeciwnika, zdeterminowane i zdecydowane. I tak zginą, więc warto zrobić coś wielkiego przedtem.
    Pierwsza fala ataku zaczęła uciekać. Jeden z nich się potknął o ciało drugiego. Krewki drwal ze wsi wygramolił się z okopu, raz po raz atakując leżącego swoją siekierą, a na ustach miał słowa: "Giń, giń, giń psie! Za babunię!"
    Potem wrócił do okopu.

    Był to pierwszy szturm, ale i tak zadał poważne straty. Trzecia część obrońców zewnętrznego pasa leżała trupem, połowa pozostałych była ranna. Na przedpole wjechały wieże oblężnicze i tarany, a za nimi równo maszerowała w rytm ich surmów bojowych czarna armia.
    Tutaj obrońcy mieli pierwszy powód do zadowolenia. Kilka wież oblężniczych pogrzebały wykopane uprzednio doły. Jednak ponownie wystrzeliły katapulty, tym razem dzielni miejscowi mieli pecha. Dwa pociski trafiły w odcinek muru, pociągając łuczników w dół i grzebiąc część obrońców w okopach.
    "Do wyłomu, kurwa wasza mać!" - krzyknął jeden z kapitanów wojska, i dziurę w zamku zablokował zwarty mur tarcz i włóczni. Za nimi stali miecznicy, gotowi do wsparcia kompanów gdy nadejdzie atak. Wszyscy łucznicy ostrzelali tych wrogów, którzy zdecydowali się przeć pod górę, do tego miejsca właśnie. Niestety, tak jak nie zatrzyma się fali zalewającej brzeg morza, tak nie powstrzymali swymi strzałami straszliwego wroga.
    Don Koko kazał swemu dowódcy, Robsonowi, przygotować jego osobistą drużynę. Ten zasalutował i oddalił się celem wykonania rozkazu.
    Tymczasem wróg podprowadził taran pod wrota, i począł uderzać. Brama wydawała się wytrzymać, lecz Robson kazał kilku oddziałom usytuować się za bramą na wypadek, gdyby upadła.
    Wrogie katapulty oddały kolejną, trzecią już salwę. Dobrze była wycelowana, bowiem uderzyła po pierwsze w drugą z wież, a ta złamała się jak zapałka i kamienne bloki spadły na plac, miażdżąc kości wielu wojowników.
    Drugi pocisk uderzył w formację blokującą wyłom. Płynny ogień wylał się na ziemię po uderzeniu pocisku, szyk był zerwany, wielu dzielnych ludzi miała połamane kości, pourywane kończyny czy też popalone twarze. Wściekłość obrońców rosła z każdą chwilą, i po chwili z szeregu mieczników wyrwał się jeden, biegnąc wprost na wroga, krzycząc: "Na pohybel skurwysynooom, na pohybel!". A za nim ruszyła w kontr-szarży cała formacja, wpadając z górki na nacierających oponentów.
    Wielu z czarnoskórych przeciwników poprzewracało się w tył, na swoich towarzyszy, co miecznicy skrzętnie wykorzystali, siekając, chlastając i przebijając swych wrogów, i pokrywając wzgórze stosem ciał.
    Niestety nie na wszystkich odcinkach frontu było tak różowo, okopy były w rękach wroga, każdy z obrońców poległ bohaterską śmiercią, oprócz tego młodzieńca, który uciekał.
    Brama tymczasem padła pod potężnymi uderzeniami tarana. Ostatni przeciwnicy z tego uderzenia, chociaż już zmęczeni. Zamkowi odparli ich z łatwością. Miecznicy skończyli z wrogiem i wycofali się za mury.

    Ruszyła trzecia horda przeciwników. Łucznikom skończyły się strzały, a wykorzystali wszystek to, co na zamku było. Podnieśli broń poległych i ustawili się na dole, uzupełniając straty.
    Drużyna pańska była już na koniach, i stała w szyku za szeregami. Łuny pocisków ponownie przeszyły niebo, tym razem uderzając w stołp, inny odcinek muru i maszerujących, swoich żołnierzy. Obrońców wprawiło to w wesołość, ale niektórym ta wesołość nagle znikła, gdy kawałek twierdzy spadł im na plecy, łamiąc kark, gruchocząc kości i urywając nogi tym szczęśliwszym.
    Plac był już gruzowiskiem. Nie było sensu blokować drugiego przerwanego muru, bo stamtąd wróg i tak nie mógł przejść przez zawalone kawałki budynków. Tym razem, do trzeciej szarży dołączyła się większość ich armii.. ruszyli, wlewając się przez bramę i wyłom. Straty padały po obu stronach, a to ktoś komuś rękę, głowę uciął, a to ktoś inny padał z włócznią w brzuszysku, lub z wnętrznościami spadającymi z głośnym plaskiem na podłoże.
    Obrońcy stawiali zacięty opór, lecz wiedzieli że to był koniec.

    Wtem na horyzoncie pojawił się samotny jeździec. Rozejrzał się po polu walki i przystanął. Był to mężny rycerz Krak van der Mar. Nie przybył z bohaterską odsieczą. Właśnie miał zawracać, gdy dopadli go czarnoskórzy, siedzący na jakichś wynaturzeniach przypominających konie. Krak był martwy w ciągu paru sekund.
    Nie było już nadziei. Na placu zamkowym pozostało kilkudziesięciu obrońców, mierzących się z setkami oponentów. Wtedy ruszyła konna drużyna, z impetem uderzając w czarną masę. Tratowani i uderzani z wierzchowców, wrogowie padali jak muchy, a konni przebili się na drugą stronę szeregu. Niestety, nie w pełnym składzie.
    Ci którzy mieli nieszczęście być na końcu szyku, zostali ściągnięci z koni na ziemię i rozszarpani przez wściekłych i pragnących krwi przeciwników. Don Koko krzyknął do swojej drużyny:
    "Tam! Jest przerwa w otaczającym nas pierścieniu! Jedziem!" - i zawracał Wichrzycę, swoją klacz, w tamtym kierunku.
    "Panie, czemu nie zginiemy tutaj jak prawdziwi mężczyźni, ramię w ramię, tylko podkulimy ogon i uciekniemy bez honoru?" - krzyknął oburzony, pokryty krwią Robson.
    "Ktoś musi zawieść wieści do Króla! Inaczej wezmą ich z zaskoczenia, tak jak nas!" - Robsonowi ta argumentacja wydawała się wątpliwa, ale z rozkazami się nie dyskutuje. Ruszyli pędem, uniknęli otoczenia przez masy piesze. Ich żołdacy na zamku padli we krwi.
    Lecz oni jechali dalej, w stronę lasu.

    Wtem uderzyła na nich kawaleria wroga, powalając z miejsca kilku z nich. Robson wali krzepko, bije też Koko i kilkunastu pozostałych także, lecz ludzie i konie padają po obu stronach.
    "Jedźcie. My was osłonimy" - rzekł jeden z drużynników do dwóch najważniejszych ludzi pozostałych przy życiu.
    Dowódca drużyny wolałby umrzeć z nimi ramię w ramię, ale Koko go złapał i wyraźnie kazał mu jechać z nim. Powiedział, że niewypełnienie rozkazu to gorsza zdrada niż ucieczka.
    Ten mu uwierzył, i oddalili się z pola walki, unurzani we krwi, do lasu. Ich towarzysze walczyli dzielnie i kupili im cenny czas.

    Wkrótce przyleciały kruki i przybiegły hieny. Gdy zapadła noc, samo niebo zapłakało nad tą rzezią. Dawna wieś i teren zamku pokryte były ciałami. Jeszcze długo umęczone dusze obrońców wałęsać będą się po tym spowitym mrokiem miejscu...
    Król wydał kilka dekretów obejmujących swym działaniem wszystkich jego wasali, poza terytoriami gildii - a także magnatami posiadającymi immunitety. Tak więc feudałowie musieli zacząć formowanie oddziałów, mieszczanie płacić większe podatki, a chłopi... oni byli wcielani do wojsk, płacili wyższy daniny, a dodatkowo oddawali część plonów na zapasy dla twierdz i zamków.
    Jednak wieści z coraz liczniejszych frontów nie były zbyt pocieszające. Pomniejsze fortece lokalnych feudałów opierały się wrogom nie dłużej, niż kilka dni, natomiast nieliczni uciekinierzy zmierzali do stolicy. Tymczasem pod tym królewskim miastem zaczęły już zbierać się oddziały. Z początku głównie prywatne armie pobliskiej szlachty i niektórych magnatów, lecz już po paru dniach widać było odmienne sztandary - zarówno oddzianych w skóry, wysokich i szerokich w barach ludzi z północy, jak i zakutych w najlepsze zbroje drużyny bogatych południowców.
    Z niewiadomych przyczyn nieprzyjaciel na jakiś czas zaprzestał dalszego marszu, a przynajmniej nie przybywali nowi uchodźcy. Co więksi pesymiści twierdzili, że przeciwnik jest jeszcze bardziej skuteczny, lecz oficjalna propaganda twierdziła coś zupełnie innego. Nawet podstawieni bardowie układali już pieśni o dzielnych obrońcach granicy i ich heroicznych czynach dla dobra zwykłych ludzi. Mimo, że nawet przeciętnie światli obywatele wiedzieli, iż to tylko czcza gadanina, te i inne działania króla pozwalały zachować jako taki spokój, nie tylko w stolicy, ale i pobliskich miastach.
    W końcu nadeszła zdecydowanie dobra nowina. Najpierw posłańcy, potem król i dworzanie, a na koniec cały lud stolicy dowiedział się, że Leśnicy zebrali oddziały i ruszają na pomoc Królestwu. Prowadzili ich na wpół legendarni Dadex, Sever Sharivar i szczurek, zaś opowieści o ich dawnych czynach nagle spotkały się z wielkim zainteresowaniem. Żadnych wieści od Zbójów nie było, lecz to nikogo specjalnie nie martwiło.
    Tymczasem trwały ostatnie przygotowania do Rady Nordmaru. Kacperexa martwił brak jakichkolwiek oznak działalności i Magów i Zbójów, lecz nie było czasu słać kolejnych gońców. Tymczasem Gothi rozesłał swych ludzi, by donieśli mu o jakiejkolwiek działalności wroga. Brak wieści wyraźnie rozdrażniał słynnego Wojownika, a do tego wciąż nie było znaku od Electric_Dragona i Greyminda. Wódz powoli akceptował to, że polegli pod Irgil.
    W końcu kwatery były gotowe, sale przystrojone i wypełnione złotem oraz srebrem, a strażnicy specjalnie wybrani. Wszystko to miało ukryć fakt, że już wkrótce Nordmar czeka wielka bitwa.

    Słońce powoli chowało się za horyzontem i promieniało bursztynowym blaskiem.
    - Panie, Leśnicy zbliżają się do Stolicy! - do sali tronowej wpadł posłaniec i klęknął na kolano przed tronem - Wiele sztandarów, wiele wozów i wielu wojowników! Czy nakazujesz otwarcie wrót?
    - Oczywiście. - Kacperex kiwnął głową - Niech poproszą arcyksięcia Dadexa do moich komnat.
    - Tak, panie.
    Kacperex poczekał, az służący opuścił komnatę i skinął na strażników oraz dworzan, by równiesz odeszli. W pomieszczeniu pozostał już tylko Gothi.
    - Dadex będzie chciał mieć informacje o naszych siłach. - Kacperex zaczął stukać palcami w oparcia tronu - Masz wszystkie spisy?
    - Tak, królu. Jednak pragnę cię ostrzec, Leśnicy są naszymi sojusznikami, a to może niezbyt podobać się Zbójom. Nie wiem, czy zaakceptują rozejm choćby na chwilę walki z wrogiem.
    - Pytaniem jest, czy w ogóle się pojawią.
    - W to nie wątpię. Tyle, że wolą nie robić wokół siebie tyle szumu.
    - Wkrótce wszystko się wyjaśni... O ile mi wiadome, to nawet...
    Drzwi rozwarły się i do sali weszło kilkunastu ludzi w ciężkich butach i płaszczach, opadających na twarze.
    - Kim jesteście?! - Kacperex poderwał się na nogi - Co...
    - Panie, spokojnie. Znasz ich. - Gothi pokiwał głową.
    - Tak, panie. Przybyliśmy na wezwanie - jeden z pzybyszów zdjął kaptur - Tak samo, jak nasi ludzie. - reszta także zrzuciła kaptury.
    Świrus, Kushi i reszta Zbójów stała przed królem w zaskakującym porządku i spokoju.
    - Co to miało być?! - Kacperex wydawał się wzburzony - W takiej chwili robicie swemu królowi żarty?!
    - Nie - Świrus nie wydawał się być przejęty napadem złości u króla - Po prostu postanowiliśmy przybyć przed Leśnikami. A do tego tak, żeby nikt o nas nie wiedział. Oprócz Gothiego, a do tego - chyba nam się to udało. Nasze wojska są już w mieście, rozlokowane w odpowiednich punktach. A do tego cześć zadekowała się w lasach pod stolicą.
    Kacperex rozejrzał się po zuchwałych twarzach Zbójów i zrezygnowany opadł na tron.
    - Powinienem was wszystkich powywieszać, ale nie czas i miejsce na to.
    Tymczasem wrota otworzyły się ponownie i wkroczyło czterech strażników, a za nimi Dadex, Sever Sharivar i szczurek. Dalej już maszerowali leśniccy oficerowie. Wszyscy zatrzymali się natychmiast, widząc Zbójów, a strażnicy cofnęli sie nieco i przygotowwali halabardy. Stojący przy Świrusie sięgnęli po miecze.
    - SPOKÓJ! - krzyknął król - Natychmiast przestać! Wszyscy jesteśmy tu w jednym celu.
    Dadex wszedł nieco dalej i zmierzył Świrusa przeciągłym spojrzeniem.
    - Nie jestem tego taki pewien, królu, ale zgodnie z twą wolą - ukłonił sie lekko.
    - Ale ja jestem tego pewien. - Kacperex klasnął w dłonie - Dziś jest już zbyt nerwowo na rozmowy. Zapraszam was, zacni panowie do mego pałacu na odpoczynek. Strażnicy was zaprowadzą . Jutro czeka nas wielka chwila, Rada Nordmaru zbierze się kolejny raz. Dobrej nocy, niech nic wam jej nie zakłóci.
    Król powoli, dostojnym krokiem opuścił salę, pochylając lekko głowę przed każdym dostojnikiem na znak szacunku.

    Następny poranek okazał się przygnębiający. Szare niebo wypuściło rzęsisty deszcz. Słońce całkowicie schowało się za zasłoną chmur, nie pokazując swego oblicza. Tymczasem wszystko było przygotowane na zebranie Rady. Mieli przemawiać wodzowie i szlachcice, a także król i świadkowie walk. Nikt nie był jednak pewien, jak może się to skończyć.

    Nikt dawno nie skomentował, więc powiem coś od siebie.
    Baaardzo mi się podoba, fabuła jest bardzo wciągająca i... sam bym lepiej nie napisał, więc nie śmiem krytykowac . 9+/10. Oba wątki "trzymają" ten poziom.
    Widzę, że Dragomir wziął sobie do serca, co mówiłem o "Pieśni o Rolandzie" i stąd tyle opisów naturalistycznych i słownictwo typowe dla tamtych czasów .

    Pozdrawiam.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzydziestkaa.pev.pl
  •