Rzyg kulturalny
Przedstawiam moją opowieść. Zapraszam do czytania i oceny.
Rozdział 1
"Ni w prawo, ni w lewo, wszędzie ta zieleń!"- pomyślał Kier. "Po co ja pakowałem się w to? Ja, syn bogatego kupca, z ziemiami, złotem ... Po co mi ten klasztor?". Faktycznie prócz dróżki bięgnącej w głąb ściany drzew, nic nie było widać. Kier, jako nowicjusz kandydujący na stanowisko maga przechodził przez Próbę Ognia. "W tych lasach Khorinis naprawdę jest idealnie na polowanie. Tak, ja, mag, jeżeli nim zostanę zamiast polować z łukiem i mieczykiem będę latał tu i tam z winem i książeczką modlitewną!". Szedł właśnie "Ścieżką Wiernych" nie za bardzo wiedząc, po co. "Mogłem słuchać matki! Idź do armii, idź. Tak, chyba umarłych!". Głębokie chrupnięcie. Kier nagle wyprostował się. Wzrosła czujność. Obejrzał się. Drzewa i krzewy. Nic. Odetchnął z ulgą, ale był czujny. Czuł się obserwowany. "Ta klasztorna motyka na nic mi się nie przyda!". Krótki szelest z przodu. "Co jest?". Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Serce zaczęło bić szybciej, a oddech stał się płytki. Przed oczami zaczęły pojawiać się wyobrażone potwory, światełka i coś jeszcze. Zamrożony, zamknął oczy i otworzył. Coś było w tym krzaku po prawej. Nagle ujrzał ślepia. Żółte, złe ślepia. "Na Innosa!"...
Opowiadanie jest bardzo dobre ale ma pewne wady... no ale zacznijmy od plusów
intrygująca fabuła
dobry styl pisania
zrozumiały język
A teraz uwagi...
Strasznie krótkie... to jest największa wada tego opowiadania....
I taka jeszcze mała uwaga.... skoro twój bohater nie jest zadowolony z tego ze został poddany próbie raczej sam sobie jej nie zażyczył... a Próba ognia jest właśnie na życzenia nowicjusza.... próba do której wybierani są nowicjusze nazywa się próbą magi.... Co prawda drobny bład ale powoli zaczyna mnie irytować mnogość popełniania tego błędu
8/10 chyba wiadomo za co
Skandalicznie krótka opowieść. Fabuła słabo rozbudowana..akcji brak....nie podobało mi się. Wszystko dzięki długości tego opo. Oto ocena
[-]Skandalicznie Krótkie
[-]zero akcji
[+]jako taka fabuła...
Ocena 3/10
Mam nadzieje że dopiszesz kontynuację...
Pozdrawiam
Bardzo ciekawa opowieść, lecz przyznam rację Sebie i Malcomowi. Nowicjusze sami muszą się na to zdecydować, wiedząć, że Próba Ognia grozi śmiercią. I szkoda, że takie krótkie to. To mógłby być jedynie króciótki prolog, ale cóż. To jest pewnie twoje pierwsze opowiadanie w świecie Gothica (może się mylę?), i nawet dobrze ci wyszło. Bardzo dobrze pokazywałaś tutaj opisy sytuacji, czego ci pozazdroszczę. Moja nota, to 7+/10. Następne częsci zrób dłuższe (jeśli będą następne), to napewno ocena wzrośnie.
Ujmę to tak: Zaciekawiłaś mnie swoim 'wstępem' (bo opowiadanie to jeszcze nie jest) co akurat rzadko się zdarza... Nie ważne czy jest akcja czy nie dopóki cała reszta w porządku, a tu jest bardzo dobra. Pierszy raz od dłuższego czasu Fanfinc wzbudził moją wyobraźnię (a to jest praktycznie cel pisanych opowiadań).
Duży plus za zaimponowanie.
Duży minus, że tak krótko.
Nie spiesz się, napisz długie i równie dobre (lub co ciekawsze - lepsze!). Będę czekał z niecierpliwością.
Oczywiście poprawię to. Dzięki za ocenę. Postaram się na przyszłość. A oto dalszy ciąg:
Istota wyskoczyła z krzewu na ścieżkę, popychając nowicjusza na ziemię. Serce podskoczyło do gardła. "Umieram!". Upadając, Kier zachaczył się o gałęzie jakiś krzaków i rozdarł sobie rękę. "To coś" swą grzywą "machało" na wszystkie strony. Kierowi zaczynały powracać zmysły. "Zbliża się". Ale wzrok zaczął mu się polepszać. Nie mogę oddychać. Ból, głęboki ból. Czerwona plama. To coś. Krok. Było wysokie. "Umieram! Właściwie jest to dziwne. Ma takie łapy małe w stosunku korpusu. I chodzi na dwóch nogach!"-przemknęło mu przez głowę-"To umarlak, czy co? Nieee, to sługus Beliara? Nieee, to nie może być..." Potwór się zbliżał. Kierowi podskoczyło serce do gardła. Nogi odmawiają posłuszństwa. "Nie". Ciszę lasu przerwał dziwny dźwięk. Głęboki, głośny, jakby smiech. Przerażający, demoniczny i taki znajomy...
-HAHAHAHAHAHAHA!- Po chwili ucichło coś.
-To ty, o mało byś mnie zabił!
-Bracie, to żart!
Kier ujrzał "potwora" w całości. "Ten wstrętny Weliusz. Ale dobrze, że to on"-pomyślał i postanowił dźwignąć się na nogi. Mięśnia zwiotczały. Jak po mocnym rumie Kier powstał i cofnął się. "To okropna maska!". Maska rzeczywiście była okropna. Wyglądała jak porozdzierany pysk wilka na wszystkie strony. I żółte ślepia. "Ale tu nie ma żółtych oczu?"-myśl szybko przemknęła przez umysł. Znów czujność. -Zamkniesz się wreście?-spytał Weliusza. A ten leżał na ziemii, jakby dostał jakieś ataku, z tą różnicą, że wydawał dziwne dźwięki, podobne do chichotów.
-Bracie, jak byłem u ciotki w stolicy to kupiła mi to dla zabawy. Biegałem i straszyłem sąsiadów. O mało bym nie został najmłodszym więźniem! Hihihi. Wyrosłem z tego, ale ona chyba nadal działa! - powiedział z śmiechiem wstawający Weliusz.
-A... a czy widziałeś takie, żółte oczy?- spytał Kier.
-Nie, bo co?
-E nic. Tak mi się przywidziało.-powiedział Kier. "Ale czy aby na pewno. Tu jest coś. Wiem!".
-Słuchaj. Szłem sobie, gdy nagle coś pstryknęło. Skryłem się za krzakami, myśląc, że to bandyci czy coś takiego. Ale to ty. Miałeś taką minę... A tak przypadkowo wczoraj znalazłem w swoich rzeczach "to" - Weliusz wskazał maskę, którą miał w ręku - i włożyłem do torebki. Nie wiedząc po co. No więc, ty idziesz a myślę - taki nieszczęśliwy a może trochę mu humor poprawić? - no i buch. Naprawdę, nie spodziewałem się, że ty tak zareagujesz.- powiedział z uśmiechem Weliusz.
-Ech, miałem chwilę zwątpienia. Nic nie rozumiem z tego. Wiesz, marzyłem być w klasztorze, ale nie myślałem, że będzie tak trudno.
-Bracie, na początku. Ale później... miałem brata to wiem. Ale staruszek powiesił się.
-Powiesił?
-Taa, podobno, jak mówili ludzie, zobaczył orków i się - Tu Weliusz pokazał po szyi - Wiesz, ale jak na mnie Eomeusz był twardy i potrafił wytrzymać widok swoich znajomych jako trupów.
-Trupów?
-Tak, bracie, chłopaki do armii i ciach, a panny do chaty i tyle.-włożył maskę to swej torebki.
-Hmm. Mam prośbę. Po pierwsze nie nazywaj mnie "bratem", dobrze? A po drugie coś wiesz?
-Nie.
"Tak myślałem. Jesteś tylko mądry do niemądrego.". Kier wyjął kartkę ze wskazówkami. "Co to może być? Język magów, ludzi z Południa czy orków? Hmmm... Tu musi być ukryta odpowiedź."- zadumał się nieco nowcjusz. "Do tego jeszcze on, żółte oczy i..."
-A to CO?-wskazał na głęboką ranę w przedramieniu.
-No, bra..., e kolego jak się przewróciłeś to zrobiłeś sobie to.
-A jak ma mi się TO zagoić-ryknął Kier-Eliksirkami nic nie zrobię! A jak będzie zakażenie?
Jęk. Oboje stanęli jak wyryci. Kier poczuł dreszcz. Weliusz spojrzał za Kiera.-Patrz!-wyszeptał.
Krew. Niepodal rosnącego drzewa. "Ścieżka Krwi" rozpoczęła się.
-To nie moja krew, ona jest tu.-odrzekł z niepokojem Kier wskazując czerwoną plamę na ścieżce.
-Znikajmy! Może to bandyci, albo cieniostwór, a może coś większego!-Weliusz złapał Kiera za nadgarstek. Był bardzo blady i bez uśmiechu. Wtedy Kier zauważył, że tak naprawdę jego towarzysz jest chudy jak gałąź. Zawsze myślał, że jest potężny. "To szata."
-A Próba? Ja mam zamiar ją przejść, czy żywy, czy martwy. Nie jestem tchórzem. A może obaj sobie poradzimy?
-No, no dobrze. Ale to ty prowadzisz.-Weliusz puścił rękę kolegi. Wciągnął powietrze bardzo głęboko.
Z każdym krokiem widać było coraz więcej detali. Krew, strzały, miecze. Oraz kapliczka Innosa. Na palcach i bardzo uważnie podszedł do niej Kier. Spojrzał w dalszą drogę. Zakręt i jezioro, drzewo. Nic strasznego. Poczuł szybki oddech Weliusza. Obaj trzymając broń w rękach przekradli się zwinnie do drzewa. Nic. Kier był już spokojniejszy. Obejrzał się za drzewo. To co zobaczył, na zawsze utkwiło mu w pamięci.
Wstęp mnie nie zaintrygował Ale ciekawy.
Co do opowiadania - jest napięcie i taki "horrorowy" nastrój
Ale zabijasz to. Krótkimi zdaniami, postaraj się budować nieco dłuższe, wiem że one budują napięcie ale nie mogą być bez przerwy. No i uważam że dialogi są.. takie sobie.
Popracuj trochę nad tym a będzie dobrze Pozdrawiam.
Ocena: 6/10
Ciekawie to sobie ułożyłaś. Jednak dalej zazdroszczę ci twoich opisów z poprzedniej części . Mam pytanie, na które domagam się odpowiedzi . Kiedy ta opowieść się odbywa? Ile przed Bezimiennym, bądź ile po nim? A może w tym samym czasie? Nie wiem, ale ja myślę, że mi odpowiesz.
Teraz się uczepię imienia bohatera. Kier. Jest jak nazwa jednego koloru na kartach. Trochę dziwne, ale dobry pomysł . Jakby co, to mam zastrzeżenia do tych rzeczy, które wymienił seba. Co do krótkich zdań, to wiem, że w tamtym momencie robiłaś je specjalnie. I bardzo dobrze, wróżę dobrą przyszłosć twoim dalszym dziełom . Oceniam to na... pasuje ci 8+/10? Dostaniesz 9+/10, jeśli jeden rozdział będzie długi przynajmniej na dwie i pół strony A4 (każdy rozdział Samotnego łowcy był taki długi). A więc życzę ci powodzenia Nadja.
Ps. Skąd masz taki nick? Takie imię ma jedna z dziewczyn w burdelu w Gothicu 2.
Ps.2 W pewnym momencie, gdy to czytałem, przeszedł mnie dreszczyk, gdy podczas czytania chciałem iść grać. Strach? Któżby to wiedział...
Opowiadanie bardzo mi się spodobało, szczególnie I rozdział. Język też bardzo ciekawy. Nie dopatrzyłem się błedów ortograficznych ani interpunkcyjnych.
Klimat tego opowiadania jest taki "mroczny"..... Ale że trzeba się do czegoś przyczepić, uważam, że jednak tekst jest troche za krótki. Dłuższe opowieści bardziej wciągają. Nie mam innych zastrzeżeń...
Moja nota- 9/10
Historia odbywa się przed Bezimiennym ok. 20 lat. A co do kolejnej "dawki" będzie najpóźniej jutro lub pojutrze (staruszkowie ).
A co do nicka, chciałam mieć z Gothica. Sagitta jakoś mi się nie podobała, a Nadja jako tako ma fajne imię.
PS. Ale ja nie jestem Nadją!
Kolejna część opowieści.
Uwagę jego wzroku przyciągnęła grupa ciał pod drzewem. Nie były to zwykłe zwłoki. Były takie ... przerażające. Pierwszą ofiarą był mężczyzna w wieku ok. 45 lat. Miał siwe włosy, pełne zakrzepłej krwi. Kier poczuł jak coś dusi go w gardle. Człowiek leżał na wznak, z otwartą klatką piersiową. Żebra leżały wokół człowieka. Przepona, płuca i serce znikły. Widać było tylko morze jasnoróżowej krwi. "Co to było?" Wyglądało to tak jakby ktoś, lub coś "wyssało" mu wnętrzności. Dojrzał również ślady na szyi. Ten ktoś miał małe dłonie ale silne. "To musiał być człowiek - pomyślał Kier z sercem w gardle - ale nie był ludzki". Ale wzrok również dojrzał broń przy pasie i sakiewkę. On nie chciał złota. On chciał jego duszy-wyszeptał.
-Co jest tam?-usłyszał pełen strachu głos Weliusza. Kier nie odpowiedział. Głos stanął mu w gardle, gdy spojrzał na twarz mężczyzny. "To niemożliwe!". To był jego ojciec. Skoczył do zwłok i siedział na kuckach. "Co oni Ci zrobili ?!". Jego łza upadła na twarz ojca. Miała wyraz zaskoczenia. "Co to było?".
-Czy znasz tego człowieka?-spytał blady Weliusz-Bo ja znam tego drugiego-wskazał ręką na drugie ciało. Cały się trząsł. Kier odwrócił głowę, aby zobaczyć ciało. Był to mag. "Mistrz Jaser!". Również miał brak wnętrzności, ale skóra została rozcięta od jamy brzusznej aż do do gardła. Również był bez "środka" ale i także bez krwi. Dojrzał mięśnie brzucha. "Musiał się bronić, gdyż leżał popchnięty zaklęciem. Zaklęciem. Tak ale jakim?". Nie chciał podejść. Już z daleka widział tyle, że nie jednen jego brat by zwrócił śniadanie. Źle mu było. Nie dość, że stracił ojca, to jeszcze mistrza. Znów spojrzał na ojca. Złożył ręce na klatce piersiowej, której nie miał. Dojrzał aortę. Poczuł dreszcz. Zimny dreszcz.
-Wiesz nie podoba mi się to. Znikam.-oznajmił słabym głosem Weliusz-Nie mam zamiaru tu zginąć.
-A jak tam "to" dorwie Cię?-powiedział ledwo słyszalnym szeptem Kier.
-Wolę tam niż tu!-Weliusz znikł za drzewem. Kier wstał niepewnie. Mięśnia znów mu odmawiały posłuszeństwa. Poczuł zapach trawy. "Nieee!". Upadł na konar drzewa. Spojrzał za nie. Weliusz biegł. "Nic mu nie jest!". "Zapach trawy. Coraz mocniejszy. Czy to musi być tu?"-myslał z przerażeniem. Pamiętał jak w dzieciństwie podczas podróży statkiem poczuł ten zapach. Zapach lasu, świeży i lekki. Później statek zatonął podczas sztormu. On, jego ojciec i matka się tylko uratowali. Na szczęście ojciec był znanym kupcem, więc jakoś żyli. Ale bez pieniędzy. Całe bogactwo zostało na dnie.
Odwrócił się. Spojrzał na ojca. "To tylko zapach. Jestem przcież w lesie!". Spojrzał za drzewo. Weliusz zniknął. Zrobiło mu się gorąco. "Nie, tylko nie to. Proszę!". Krzewy poruszyły się. "Ech, zobaczył motyle i skoczył tam. Nie, miecz. To nie jest normalne skakać w krzaki!"-pomyślał ze strachem. Krzaki znów się zatrzęsły. Kier poczuł dreszcze. Zobaczył nogę. Nie, łapę, chyba wilka. "Coś za duży ten wilk!". To nie był wilk. To był orkowy pies. I jeszcze jeden. W swoich paszczach trymały bezwładne ciało Weliusza. Upadło na ścieżkę. Potwory zatopiły swe pyski się w jego ciele. Kier ścisnął drzewo. Zahaczył o gałąź. Ta upadła z trzaskiem. Psy zjeżyły sierść. Krew kapała im z pysków. Spojrzały w stronę Kiera. Porzyciły Weliusza i wolnymi krokami szły w stronę drzewa. Kier zaczął się dusić. Strach mobilizował go do ucieczki. Ale mózg kazał mu stać. "Jeszcze chwilę, jeszcze!". Wiedział, że jeśli nie ruszy się te potwory bdą miały drugie śniadanie. Świst. Zwierzęta stanęły z odwróconymi łbami w las. Pobiegły w puszczę. Kier upuścił w powietrze. Poczuł ulgę.
-Miło mi, że pan przyszedł mnie odwiedźić-usłyszał cienki, melodyjny głos. Odwrócił się. Ujrzał żółte ślepia. Dużo żółtych ślepii. I czarną postać. Zobaczył błękitne światła. Obraz zaczał mu się psuć. Żółte oczy zmieniły się w pas przekuty czarnym słupem. Niebieskie światełka. Czarny słup zbliżał się wraz z żółtym pasem. Słup wyciągnął gałąź i coś świsnęło. Kier poczuł ból w okolicy krtani. I zobaczył ciemność.
*
Ciche warknięcia. Kier poczuł zimno. Coś ciążyło mu na ręcach. Były to łańcuchy. Otworzył oczy. Obraz był zamazany. Przełknął ślinę. Poczuł boł w gardle, jakby ktoś mu rozcinał kamiennym nożem skórę. Wzrok mu poprawił się. Zobaczył pomieszczenie wykładane bukowymi deskami. Znów warknięcie. Szybkim susem wstał. Uderzył głową w coś metalowego. Był w klatce sam. Poczuł, że strach znika. Odwrócił głowę w stronę drzwi. Promienie słoneczne przepływały przez szpary. Obok stał stół. Jego uwagę zwróciła butelka która ciągle się poruszała. "Jestem na morzu?". Niepokój, duży niepokój. "Jak ja się tu znalazłem?"-pomyślał. "Zaraz dowiesz się."-usłyszał w myślach głos. Ale nie jego. Ktoś inny mówił mu w myślach. "Co jest?". Obejrzał drugi kąt pomieszczenia. Byłą tam góra sierści. Dojrzał również resztki ubrania nowicjusza. Poczuł potworny ból głowy. Tak był zaskoczony jego atkiem, że upadł. Głód, był głodny. Również był spragniony. "Mam zaraz dowiedzieć się? Tak, czyli po mojej śmierci". Usiadł i czekał. Orkowy pies wstał i machając ogonem podszedł do drzwi. Te otworzyły się z takiem hukiem, że aż podskoczył. Kier oślepiony słońcem dojrzał dwie postacie. Obie weszły do pomieszczenia. Druga stojąc z dwa metry zamknęła je ruchem palców. To była istota ludzka. "To ten sam człowiek"-pomyślał.
-Tak to ja-usłyszał młody, kobiecy głos-Jesteś ciekaw, kim jestem? No cóż, zwią mnie Canea. Oczywiście pokarzę Ci moją twarz. Przecież trzeba znać twarz swego oprawcy-dosłyszał ironiczną uwagę.
Canea zdjęła czarny kaptur z głowy. Zobaczył maskę z wymalowanymi wzorkami oraz kruczoczarne włosy. Porwaiła włosy, wyjmując je z szaty; teraz sięgały jej do pasa. Zdjęła maskę. Kier zaskocony był jej urodą. Myslał, że czarownice są straszne. Ale ona miała miłą twarz. Oczy piwne, pełne blasku oraz uśmiech, który odrazu rozwiał mu możliwośc, że może zginąć z jej rąk.
-Nie byłabym pewna co do mojej niewinności. No, chyba widziałeś tych ludzi? Ale to była pestka-uśmiechnęła się szerzej-Jeden z nich był twoim ojcem, tak? No cóż, znalazł się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.-jej oczy stały się puste, bez wyrazu.
-A czemu mnie tu trzymacie?-spytał niepewnie Kier.
-To powie Ci mój pan. Ja nie ufam orkom-wskazała na orka po prawej. Miał ogromne barki i spłaszczoną twarz. I żółte oczy. Jego zbroja, bo nią była, wydawała się jakoś niezniszczalna. Teraz pojął dlaczego wojsko mniało problemy z głównym dowództwem wroga. Dojrzał miecz, który był dwóręczny, ale wiedział, że ork trzyma go w jednej łapie. Bawił się kością z psem.
-Proszę się nie obawiać. On może Cię zabić tylko i wyłącznie na mój rozkaz, więc proszę bez żadnych żartów-usłyszał zdanie.
-Ale nie możesz powiedzieć mi więcej. No "jak, gdzie i kiedy"?-spytał nie pewnie Kier.
-Hmmm... No dobrze. Więc masz dar. Mój pan postanowił go wykorzystać i płyniesz do niego-odpowiedziała z niepewnym uśmiechem.
-A dokąd?
-Do królestwa orków.
"Do królestwa orków! Jeszcze zachciało mi się wycieczek!" Nagle przemknęlo mu przez bolącą głowę pare pytań:
-A po co zginął mó ojciec?
-Więc, wniknęłam od twego umysłu i pokierowałam cię tam, w ten las. Ale niespodziewałam się tego nowicjusza. Więc pozbyli się go Hi-trash i Ot-mirsh-wskazała na orkowego psa. Te żółte oczy to ten ork, Wi-shrek. Śledził Cię i informował mnie o twoim położeniu. Na początku chciałam powitać Cię milej ale twój ojciec i mistrz akurat wracali z spaceru i popsuli mi szyki. Jaser, stary znajomy mnie rozpoznał i się bronił. Ale on był pestką. Oczywiście nie słyszałeś ich krzyku, gdyż byłeś zajęty kolegą-umilkła i zmyśliła się. Po chwili zaczęła-Zrobiłam z nich użytek. Twój kolega był obiadem dla naszych drogich zwierzątek, a Jaser miał niemałą moc magiczną-uśmiechnęła się.
-A czemu zabiłaś mi ojca?!-krzyknał z bólem Kier.
-Nie krzycz bo masz uszkodzoną krtań. Jak mag zginął, wyssałam mu duszę. Zawsze zostaje po tym taka "dziura". Twój tatulek rzucił się na mnie i troszkę rozciął dłoń. Więc użyłam coś mocniejszego zaklę...-umilkła. Przez drzwi słychać było ryk i kilka nie zrozumiałych słów. Spojrzała na Kiera. Machnęła ręką-znikła klatka i łańcuchy. Kier wstał z zdziwieniem. Wzieła go za rękę i wybiegła na pokład. Zobaczył paszcze złowrogich orków. Stali zaskoczeni. Pobiegli na mostek. Kier zobaczył ziemię i wodę. Tereny były bardzo zalesione i złowrogie. Dojrzał pomost. Ktoś tam stał; najwidoczniej byli to orkowie z armii, gdyż mieli ciężkie zbroje. Stał również powóz. Kier poczuł strach i niepewność. "Co to będzie?"-pomyślał obolały. Canea puściła go i wyszeptała-Witaj w Królestwie Orków!
Opowiadanie jest genialne.... Klimat jest niesamowity.... jedyne błędy jakie zauwazyłem to pojedyńcze literówki... Dialogi są bardzo dobre i zrozumiałe.... Nie mogę się doczekać następnej części... Masz wielki talent 10/10 jedno z lepszych opowiadań jakie w życiu czytałem....
Oto kolejny kawałek opowieści. Nadszedł czas na rozdział drugi .
Rozdział II
Zanim dopłynęli Kier zdążył rozejrzeć się po statku. Była to galera, odpowiednio zmodyfikowana, ale przypominała te statki z dawnych wieków, o których bohater czytał w dzieciństwie. Posiadała dwa pomieszczenia oraz mostek kapitana. Orkowie napędzali 26 wiosłami statek. "Może nie był szybki, ale w miarę stabilny i uzbrojony statek, ale ciekawe ile tu jestem?"-pomyślał Kier. Faktycznie, dojrzał wojskowych gotowych do jakielkolwiek abordażu. Kapitan był orkiem, ale jakoś nie wzbudzał strachu w swoim ubraniu. "Kto by pomyślał! Ork w kapitańskim ciuszku!"-zaśmiał się w myślach nowicjusz. "Tak, ale ten kapitan jest najsłyniejszym naszym piratem. 145 statków twojego króla na dnie."-usłyszał głos w swoim umyśle. Spojrzał znów na kapitana. Dojrzał blizny na "twarzy" i oznaki starości-czarne włosy stawały się powoli srebrzyste. Był również dość tęgi, musiał być wojskowym. Teraz jego wzrok powędrował na żagle-wspaniałe, ogromne żagle z znakiem czaszki. Nigdy nie widział takich żagli, nawet królewskie statki nie miały takich. Maszt sięgał nieba. I dojrzał bocianie gniazdo. "Jak można siedzieć tak wysoko? No tak, orkowie niczego się nie boją.". Statek powoli zwalniał prędkość. Na pomoście stało paru orków. "Taak, poderżną mi gardło"-pomyślał Kier.
-Czas iść-stwierdziła Canea-wysłano komitet powitalny.
-Tak, komitet-odpowiedział z niepokojem nowicjusz.
Zeszli z mostka, kierując się do rozkładanego pomostu, który łączył się z lądem. Schodząc z statku, Kier poczuł się dziwnie.
Powóz okazał się czerema końmi i zwykłym wozem-"Ale oni są zacofani!". Dwa z nich były wolne. "Chyba dla nas"-stwierdził Kier; przestraszył się tej myśli-"Najpewniej przywiążą mnie do konia i wpuszczą do gardła potwora!". Canea zaczęła rozmawiać z trzema orkami. Pierwszy wyglądał na wysłannika króla, gdyż miał futro wysokiej jakości, wiszące na czarnej zbroi. Nawet jego pysk wyglądał elegancko. Drugi był obwieszony złotem od góry do dołu. Świesznie wyglądał w "todze", specjalnie dostosowanej do jego tuszy. Trzeci chyba był służącym, gdyż miał tylko przepaskę. Najwidocznie to oni przyjechali powozem. Kier spojrzał na konie. Te u powozu były bez jakichkolwiek ozdób. Posiadały czarną maść, a z oczu "buchało" złością i nienawiścią. Dwa wolne były również czarne, ale z narzutą na sobie, z znakami, jakby tekstów orkowych zaklęć. Po skończonym przyglądaniem się komitetowi, wzrok Kiera powędrował na las. "Na pewno coś tam jest złego."-pomyślał. Puszcza wydobywała dziwne dźwięki-były to: wycie wilków, mimo, że nie było pełni, prychanie zębaczy a nawet słyszał jakieś kroki, jakby golema, czy czegoś większego, "na pewno większego". Z zamyślenia wyrwał go głos Canei.
-Wyruszamy. Chyba umiesz jeżdzić na koniu? No cóż, jeżeli nie, to uwieszę Cię na brzuchu-zaśmiała się skojarzeniami, co mogło się stać później.
-A gdzie jedziemy?-spytał Kier, czując wzrok orków na sobie.
-Zobaczysz.-usłyszał suchą odpowiedź.
Podszedł do konia. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że pozwoli mu się prowadzić. "One tylko tak wyglądają."-usłyszał odpowiedź na pytanie w głowie. Spojrzał odruchowo na Caneę, będącą na koniu. Posłała mu uśmiech. "Ciekawe, jak to być złym... Czy to tylko udawanie?"-usłyszał wewnętrzny głos serca w głowie. Po chwili odesłał smutny uśmiech. "Wycieczka zapowiada się wspaniale"-pomyślał z ironią.
-Wiedziałam, że spodoba Ci się-stwierdziła Canea.
Kier wszedł na konia, niepewny czy zwierzę go zaakceptuje.
-No to w drogę-oznajmiła wesoło.
Ruszyli, ale nie galopem. Kłusem, według ścieżki leśnej, która prowadziła w głąb tajemniczej puszczy. "Wreście ujawni mi swoje tajemnice"-pomyślał wesoło Kier. Z niepokojem jechał pośród orkowych psów, trolli i cieniostworów. Zauważył, że zwierzęta go nie atakują.
-Dlaczego...-zaczął ale Canea mu przerwała. "Znów mnie podsłuchuje!"-pomyślał ze złością.
-Nie bądź zły. Trzeba zabezpieczyć się przed atakiem, nieprawdaż-rzekła filozoficznie-Jesteś naznaczony, spójrz na nowy pierścień. Ludzie muszą się tak zabezpieczać. Przecież naturalnie jesteśmy jego obiadem-wskazała na smoczego zębacza stjącego przy drodze.
-Faktycznie.-stwierdził, patrząc na pierścień, z czarnym diamentem-Mam jeszcze kilka pytań.
-Proszę, mów śmiało.
-Pierwsze-ile byłem na statku?
-Licząc w dniach, to 2. Zaklęcie troszkę zamocno zadziałało. Wiesz, nie "sen" ale "zamyślenie"-zobaczyła zdziwioną twarz towarzysza-No tak, więc my mamy trochę więcej zaklęć. Na przykład ten oznacza stratę przytomności. A kolejne pytanie?
-A tak... Więc to Królestwo Orków. To my się kierujemy do stolicy?
-Nie. Stolica jest daleko stąd. My się kierujemy do hmmm..., to odpowiednik waszego klasztoru. U nas magowie mieszczą swe siedziby w wieżach.
-No cóż. Trzecie-Skoro zwierzęta nas nie atakują to jak się żywią?
-Te lasy są jak takie ogrody. Dbamy o nie i niepalimy-to robimy u wroga-powiedziała z uśmiechem-Zwierzęta rzadkie takie jak trolle są dokarmiane. A takie zębacze żywią się ścierwojadami, a te trawą, która jest w lesie. A co do jedzenia to najczęściej są ludzie i zwierzęta z innych krain, ale nie z królestwa. Wszyscy myślą, że zło niszczy jak jego Pan, ale nic bardziej mylnego. Gdyby tak było, nie byłoby mnie tu, a Ty byłbyś Magiem Ognia. Orkowie mają wspaniałą gospodarkę. A symbioza z przyrodą daje jeszcze lepsze efekty niż pola pełne zboża.
Kier zaskoczony był tymi słowami. Mimo lekkiego zacofania co do takich wozów, lasy były nietknięte. Po jakimś czasie mineli wioskę, która była w kształcie okręgu. Domy były z gliny. Cała wieś wyszła zobaczyć podróżników. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Orkowie w strojach na wzór ludzkich farmerskich. "Kobiety" potężne, grube z gromadkami "dzieci". Było one podobne do ludzkich. Na pozór. Przy dokładnym spojrzeniu można dojrzeć malutką, wstrętną "twarzyczkę". Dzieciątka były zwykle tylko przepaskach, często z palcem w małym nosku. Kier poczuł odór starych ryb, zgniłego mięsa i zakrzepłej krwi, gdy tylko przejeżdżali obok tłumu. Canea co chwilę machała głową; większość tutejszej ludności ją znała. Nowicjusz jakoś źle czuł się pośród orkowego pospólstwa. Nie wiedział, czy aby nie stanie się ofiarą. "Nie martw się. Oni, sądząc po myślach, myślą o tobie jako nowego maga"-usłyszał głosik w głowie. Jedank gdy tylko skończyła się wioska, Kier odetchnął z ulgą. Czuł się jak intruz.
-Daleko jeszcze?-powiedział w puszczy.
-Za chwilę będziemy.-usłyszał odpowiedź.
Czekał z niepokojem na zakręt. Kiedy już byli na nim, Kier poczuł pragnienie ciekawości i zagalapował. Jego oczy ujrzały wieżę, tak wysoką, że sięgała nieba. Wieżę, tak idealnie bedącą w kształcie okręgu. Dojrzał małe okienka z witrażami. Stała ona na wysokim klifie z pięknym widokiem na zatokę. Wokół niej dojrzał jeszcze dwie wieże. Od przypłynięcia statkiem, o południu, minęło trochę czasu-zrobił się wieczór. Zachód słońca w tle tego widoku, wyglądał tak bajecznie, że aż nie możliwie. Gwiazdy już powoli zaczynały wschodzić mimo krwistego koloru nieba. Nie wierzył własnym oczom. Coś pięknego.
-Może wejdziemy? Ja przybyłam tu w nocy, było prześlicznie.-zobaczył za sobą Caneę prowadząca swego konia. Stanęła i poczekała, aż Kier zejdzie z konia. Oszołomiony krajobrazem nowicjusz zobaczył jak towarzyszka podnosi rękę, ściska dłoń i otwiera. Powstał błysk, który trafił w konia. Zaklęcie objęło swym różowym blaskiem i pstryknęło. Koń znikł. Zaskoczony Kier dojrzał, że po nim zostało zioło. To były Goblinie Jagody. Coś błysnęło się za nim. Również po koniu Canei została roślinka. Teraz pstryknęła palcami i pojawił się z żółtym światełkiem sierp. Podeszła do zioła i ścięła je. Również to zrobiła z "koniem" Kiera. Mając obie roslinki dmuchnęła w dłonie i obie zniknęły. Nowicjusz był zaniepokojony i zdziwiony.
-Wejdżmy. A co do roślin, to mamy ogród.
Skierowali się do drzwi. Były żelazne i raczej nie nikt by ich nie przesunął, chyba że golem, lub coś większego. Canea wyciągneła rękę ok. 0,5 metra od drzwi i zrobiła gest podobny do "odejdź". Drzwi odsunęły ze skokiem. Kier wszedł pierwszy, a za nim tajemnicza towarzyszka.
Oto kolejny kawałek opowieści. Nadszedł czas na rozdział drugi
Rozdział II
Zanim dopłynęli Kier zdążył rozejrzeć się po statku. Była to galera, odpowiednio zmodyfikowana, ale przypominała te statki z dawnych wieków, o których bohater czytał w dzieciństwie. Posiadała dwa pomieszczenia oraz mostek kapitana. Orkowie napędzali 26 wiosłami statek. "Może nie był szybki, ale w miarę stabilny i uzbrojony statek, ale ciekawe ile tu jestem?"-pomyślał Kier. Faktycznie, dojrzał wojskowych gotowych do jakielkolwiek abordażu. Kapitan był orkiem, ale jakoś nie wzbudzał strachu w swoim ubraniu. "Kto by pomyślał! Ork w kapitańskim ciuszku!"-zaśmiał się w myślach nowicjusz. "Tak, ale ten kapitan jest najsłyniejszym naszym piratem. 145 statków twojego króla na dnie."-usłyszał głos w swoim umyśle. Spojrzał znów na kapitana. Dojrzał blizny na "twarzy" i oznaki starości-czarne włosy stawały się powoli srebrzyste. Był również dość tęgi, musiał być wojskowym. Teraz jego wzrok powędrował na żagle-wspaniałe, ogromne żagle z znakiem czaszki. Nigdy nie widział takich żagli, nawet królewskie statki nie miały takich. Maszt sięgał nieba. I dojrzał bocianie gniazdo. "Jak można siedzieć tak wysoko? No tak, orkowie niczego się nie boją.". Statek powoli zwalniał prędkość. Na pomoście stało paru orków. "Taak, poderżną mi gardło"-pomyślał Kier.
-Czas iść-stwierdziła Canea-wysłano komitet powitalny.
-Tak, komitet-odpowiedział z niepokojem nowicjusz.
Zeszli z mostka, kierując się do rozkładanego pomostu, który łączył się z lądem. Schodząc z statku, Kier poczuł się dziwnie.
Powóz okazał się czerema końmi i zwykłym wozem-"Ale oni są zacofani!". Dwa z nich były wolne. "Chyba dla nas"-stwierdził Kier; przestraszył się tej myśli-"Najpewniej przywiążą mnie do konia i wpuszczą do gardła potwora!". Canea zaczęła rozmawiać z trzema orkami. Pierwszy wyglądał na wysłannika króla, gdyż miał futro wysokiej jakości, wiszące na czarnej zbroi. Nawet jego pysk wyglądał elegancko. Drugi był obwieszony złotem od góry do dołu. Świesznie wyglądał w "todze", specjalnie dostosowanej do jego tuszy. Trzeci chyba był służącym, gdyż miał tylko przepaskę. Najwidocznie to oni przyjechali powozem. Kier spojrzał na konie. Te u powozu były bez jakichkolwiek ozdób. Posiadały czarną maść, a z oczu "buchało" złością i nienawiścią. Dwa wolne były również czarne, ale z narzutą na sobie, z znakami, jakby tekstów orkowych zaklęć. Po skończonym przyglądaniem się komitetowi, wzrok Kiera powędrował na las. "Na pewno coś tam jest złego."-pomyślał. Puszcza wydobywała dziwne dźwięki-były to: wycie wilków, mimo, że nie było pełni, prychanie zębaczy a nawet słyszał jakieś kroki, jakby golema, czy czegoś większego, "na pewno większego". Z zamyślenia wyrwał go głos Canei.
-Wyruszamy. Chyba umiesz jeżdzić na koniu? No cóż, jeżeli nie, to uwieszę Cię na brzuchu-zaśmiała się skojarzeniami, co mogło się stać później.
-A gdzie jedziemy?-spytał Kier, czując wzrok orków na sobie.
-Zobaczysz.-usłyszał suchą odpowiedź.
Podszedł do konia. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że pozwoli mu się prowadzić. "One tylko tak wyglądają."-usłyszał odpowiedź na pytanie w głowie. Spojrzał odruchowo na Caneę, będącą na koniu. Posłała mu uśmiech. "Ciekawe, jak to być złym... Czy to tylko udawanie?"-usłyszał wewnętrzny głos serca w głowie. Po chwili odesłał smutny uśmiech. "Wycieczka zapowiada się wspaniale"-pomyślał z ironią.
-Wiedziałam, że spodoba Ci się-stwierdziła Canea.
Kier wszedł na konia, niepewny czy zwierzę go zaakceptuje.
-No to w drogę-oznajmiła wesoło.
Ruszyli, ale nie galopem. Kłusem, według ścieżki leśnej, która prowadziła w głąb tajemniczej puszczy. "Wreście ujawni mi swoje tajemnice"-pomyślał wesoło Kier. Z niepokojem jechał pośród orkowych psów, trolli i cieniostworów. Zauważył, że zwierzęta go nie atakują.
-Dlaczego...-zaczął ale Canea mu przerwała. "Znów mnie podsłuchuje!"-pomyślał ze złością.
-Nie bądź zły. Trzeba zabezpieczyć się przed atakiem, nieprawdaż-rzekła filozoficznie-Jesteś naznaczony, spójrz na nowy pierścień. Ludzie muszą się tak zabezpieczać. Przecież naturalnie jesteśmy jego obiadem-wskazała na smoczego zębacza stjącego przy drodze.
-Faktycznie.-stwierdził, patrząc na pierścień, z czarnym diamentem-Mam jeszcze kilka pytań.
-Proszę, mów śmiało.
-Pierwsze-ile byłem na statku?
-Licząc w dniach, to 2. Zaklęcie troszkę zamocno zadziałało. Wiesz, nie "sen" ale "zamyślenie"-zobaczyła zdziwioną twarz towarzysza-No tak, więc my mamy trochę więcej zaklęć. Na przykład ten oznacza stratę przytomności. A kolejne pytanie?
-A tak... Więc to Królestwo Orków. To my się kierujemy do stolicy?
-Nie. Stolica jest daleko stąd. My się kierujemy do hmmm..., to odpowiednik waszego klasztoru. U nas magowie mieszczą swe siedziby w wieżach.
-No cóż. Trzecie-Skoro zwierzęta nas nie atakują to jak się żywią?
-Te lasy są jak takie ogrody. Dbamy o nie i niepalimy-to robimy u wroga-powiedziała z uśmiechem-Zwierzęta rzadkie takie jak trolle są dokarmiane. A takie zębacze żywią się ścierwojadami, a te trawą, która jest w lesie. A co do jedzenia to najczęściej są ludzie i zwierzęta z innych krain, ale nie z królestwa. Wszyscy myślą, że zło niszczy jak jego Pan, ale nic bardziej mylnego. Gdyby tak było, nie byłoby mnie tu, a Ty byłbyś Magiem Ognia. Orkowie mają wspaniałą gospodarkę. A symbioza z przyrodą daje jeszcze lepsze efekty niż pola pełne zboża.
Kier zaskoczony był tymi słowami. Mimo lekkiego zacofania co do takich wozów, lasy były nietknięte. Po jakimś czasie mineli wioskę, która była w kształcie okręgu. Domy były z gliny. Cała wieś wyszła zobaczyć podróżników. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Orkowie w strojach na wzór ludzkich farmerskich. "Kobiety" potężne, grube z gromadkami "dzieci". Było one podobne do ludzkich. Na pozór. Przy dokładnym spojrzeniu można dojrzeć malutką, wstrętną "twarzyczkę". Dzieciątka były zwykle tylko przepaskach, często z palcem w małym nosku. Kier poczuł odór starych ryb, zgniłego mięsa i zakrzepłej krwi, gdy tylko przejeżdżali obok tłumu. Canea co chwilę machała głową; większość tutejszej ludności ją znała. Nowicjusz jakoś źle czuł się pośród orkowego pospólstwa. Nie wiedział, czy aby nie stanie się ofiarą. "Nie martw się. Oni, sądząc po myślach, myślą o tobie jako nowego maga"-usłyszał głosik w głowie. Jedank gdy tylko skończyła się wioska, Kier odetchnął z ulgą. Czuł się jak intruz.
-Daleko jeszcze?-powiedział w puszczy.
-Za chwilę będziemy.-usłyszał odpowiedź.
Czekał z niepokojem na zakręt. Kiedy już byli na nim, Kier poczuł pragnienie ciekawości i zagalapował. Jego oczy ujrzały wieżę, tak wysoką, że sięgała nieba. Wieżę, tak idealnie bedącą w kształcie okręgu. Dojrzał małe okienka z witrażami. Stała ona na wysokim klifie z pięknym widokiem na zatokę. Wokół niej dojrzał jeszcze dwie wieże. Od przypłynięcia statkiem, o południu, minęło trochę czasu-zrobił się wieczór. Zachód słońca w tle tego widoku, wyglądał tak bajecznie, że aż nie możliwie. Gwiazdy już powoli zaczynały wschodzić mimo krwistego koloru nieba. Nie wierzył własnym oczom. Coś pięknego.
-Może wejdziemy? Ja przybyłam tu w nocy, było prześlicznie.-zobaczył za sobą Caneę prowadząca swego konia. Stanęła i poczekała, aż Kier zejdzie z konia. Oszołomiony krajobrazem nowicjusz zobaczył jak towarzyszka podnosi rękę, ściska dłoń i otwiera. Powstał błysk, który trafił w konia. Zaklęcie objęło swym różowym blaskiem i pstryknęło. Koń znikł. Zaskoczony Kier dojrzał, że po nim zostało zioło. To były Goblinie Jagody. Coś błysnęło się za nim. Również po koniu Canei została roślinka. Teraz pstryknęła palcami i pojawił się z żółtym światełkiem sierp. Podeszła do zioła i ścięła je. Również to zrobiła z "koniem" Kiera. Mając obie roslinki dmuchnęła w dłonie i obie zniknęły. Nowicjusz był zaniepokojony i zdziwiony.
-Wejdżmy. A co do roślin, to mamy ogród.
Skierowali się do drzwi. Były żelazne i raczej nie nikt by ich nie przesunął, chyba że golem, lub coś większego. Canea wyciągneła rękę ok. 0,5 metra od drzwi i zrobiła gest podobny do "odejdź". Drzwi odsunęły ze skokiem. Kier wszedł pierwszy, a za nim tajemnicza towarzyszka.
Dopadła mnie antytwórczość i wyjazd ale to ajkoś pokonałam . Oto kolejna część opowieści.
Całe pomieszczenie tonęło w ciemności. Kier zrobił niepewny krok naprzód. Wyciągnął rękę, uprczywie szukając oparcia, ale nic nie odnalazł. Po chwili oczy przyzwyczajone do ciemni, pokazały postać przy ścianie. Nagle tuż obok głowy nowicjusza mignęła kula ognia. Ta mknąc po ścianie, stworzyła pas ognia na niej. I znikła. W tej nagłej ciemności wybuchło światło. Kier wystraszony upadł obok okna. Odwrócił się i zobaczył szkielet po swojej prawej. Źle mu się zrobiło. "Na szczęscie nie jest ożywiony"-pomyślał z dreszczykiem Kier. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Ściany, a raczej ściana była w kształcie okręgu. Na ścianie były wyrzeżbione różne kształty. Także w podłodze. Wszystkie układały się w jeden okrąg. Canea wzieła znikąd jakiś kij, a raczej metalową dzidę i wbiła w jeden znak na podłodze. Nic się nie działo. Ale nagle spojrzała na Kiera i rzuciła w niego dzidą. Przerażony usunął się w ostatniej chwili na bruk. Kij trafił w znak na ścianie. Spojrzał na nią. Wszystkie złączenia i zdrapania cegieł zaświeciły się. Ta energia zaczęła wędrować po całym pomieszczeniu. Po chwili dotarła do podłogi i zaczęła wypełniać znaki. Gdy skończyła, sala zabłysnęła ogromnym światłem. Zaczęła iskrzyć; swe pioruny ciskała w środek sali. Po kilku wybuchach potężnej energii, pojawiła się kula, która zmieniła się w portal. Z niego popłynęła również moc, która przeszła przez każdy cal pomieszczenia. Jeszcze kilka błysków i koniec. Kier, całkowicie pogłębiony w niecodziennym zjawisku, wzdrygnął się zszokowany nagłym zakończeniem. Portal wyglądał jak wielkie lustro. Rama, cała ze złota, miała wyrzeźbione tak idealnie liście, gałęzie i kwiaty, że można było pomyśleć, że są prawdziwe. Z daleko tafla wyglądała normalnie, ale z bliska widać było przejście w inne miejsce. Kier, robiąc wolne kroki w pobliże portalu, nadal nie wiedział dokąd ono prowadzi. Było tam ciemno, ale w oddali widać było słabe płomyki.
-Wejdź pierwszy. Muszę zamknąć portal.-usłyszał głos towarzyszki.
Pierwszy krok zrobił naprzód. Stopa znikła za powierzchnią lustra. Wyciągnął rękę. Nagle coś poczuł. Z strachem odskoczył do tyłu. Poczuł się głupio. "Robię się w konia!". Zmobilizował się i przeszedł przez lustro. Poczuł jak wiruje. Zauważył paski światła na czarnym tle, które wirowały wokół niego. Daleko zobaczył światło. Nagle zaczeło się do niego zbliżać. Poczuł lekkie pchnięcie i ... był w tajemniczej sali. Słyszał szepty. Nagle prysnęło światło obok niego. To była Canea. Klasnęła w dłonie i wypowiedziała zaklęcie w jakimś obcym języku. Na pewno nie dialektem orków. Przypominało to język mądrości lub władzy. Słyszał również, że kiedyś najwięksi z największych używali jakiegoś języka. Portal zamknął i zaczał wysyłać ładunki elektryczne i powoli przestawał się świecić. Wstał, dojrzał również człowieka. "Najwidoczniej to ten potwór"-zaśmiał się w myślach Kier. Canea zaczęła również w tym samym języku rozmawiać z "potworem". Musiał być magiem, gdyż ostatnie światełka przejścia wyjawiały jego czarną szatę oraz niezidentyfikowaną twarz. Głowa była owalna, z oczami blisko osadzonymi przy nosie, który był orli. "Wygląda na około dwieście lat". Faktycznie mag przypominał kogoś, kto idzie na ostatnią drogę. Szata zwisała mu z ramion; można było pomyśleć, że jest chodzącym trupem. Twarz zmasakrowana zmarszczkami, bliznami i czymś jeszcze, świaczyła o późnym wieku człowieka. Również jego głos był stary i słaby jak i jego ruchy. Kier wykorzystał tę sytuację i rozejrzał się po sali. Była to świątynia, "na pewno świątynia!"; W oddali jego oczy, przyzwyczajone do ciemności, znalazły kolumnadę i jakiś posąg. Dojrzał również grupkę ludzi, która chodziła z różnymi "darami", wokół kamiennego ołtarza ofiarnego. Tymi darami były ludzkie wnętrzności, zioła i złoto. Słychać było pieśni ofiarne, również w obcym jęyku. Chodzili wokół stołu i machali rękoma. Składali ofiarę.
-Oto mój mistrz, Anacheon. Zaprowadzi Cię do Pana. Po rozmowie z nim zostaniesz przyprowadzony do swojego aprtamentu. Wszystko zostało przygotowane.-odparła Canea, wyprowadzając Kiera z chwili namysłu. "Ale ty też jesteś na wszystko przygotowany, nieprwadaż? Bądź twardy i szczery. Nie zawiedź mnie."-ktoś szepnał mu to do ucha. Odwrócił się zaskoczony. Nikogo nie było za nim. "Ciekawe..."-pomyślał.
-Może pójdzie Pan za mną?-usłyszał głos Anacheona. Skazany na pójście za nim, Kier wyczuwał w tym całym miejcsu nutkę potworności.
Kier w zamyśleniu mijał niekończące się schody, korytarze, piwnice i ciemne pomieszczenia. Cała droga była tylko usłana pochodniami, które swobodnie wisiały na ścianach. Nowicjusz myślał pierw o planie ucieczki, ale doszedł do wniosku, że ucieczka przed tymi strasznymi ludźmi, nie znającymi litości, jest niemożliwa. Prędzej czy później złapali by go. Po chwili pomyślał, jak będzie wyglądał ich "Pan". Czy będzie kolejnym nadętym magiem, myślącym, że połknął wszystkie mądrości tego świata? Czy może będzie to sam Beliar? A może jakiś niedorajda życiowy, który ma władze tylko dzięki pieniędzy? I tak w tych zamyśleniach wpadł na jakieś drzwi. Zabolał go nos. Anacheon spjrzał się na niego. I nagle wybuchnął śmiechem. Po chwili z uśmiechiem na twarzy stwierdził:
-Nie śmiałem się od wieków. Ale cóż, życie tu jest łatwe ale potępione. Te drwi-wskazał na dwie kłody drewna, z wyrzeźbionymi różnymi obrazkiami- to wrota do Pana. Pamiętaj, mów prawdę. On wyczuwa wszystko.-i znikł. Kier został sam, w ciemnym korytarzu i "Wrotami do Pana". Nim zdążył dotknąć, drzwi otworzyły się same. Światło popłynęło wprost na niego. Była to sala, również z kolumnadą. Pochodnie wisiały bardzo wysoko, że nic nie było widać przy podłodze. Kier posunał się powoli do przodu. Przy kolumnach stały jakieś potwory, gotowe na jaden znak, aby zabić. I tak idąc, z mocno bijącym sercem, kłód drewna zamiast nóg dotarł do tronu, a raczej schodów. Prowadziły gdzieś wysoko, ale spowijała je ciemność. Kier już chciał uciec gdy usłyszał głos:
-Czekałem na Ciebie.-był to głos, dochodzący z nad jego głowy. Gruby, chrapliwy i nieludzki. Zobaczył Pana. Nogi ugięły się przed nim. Z ciemności wyłonił się wielki pysk smoka.
Myślę, że opowieść będzie mieć trzy rozdziały. Pozdro.
Całe opowidanie jest ciekawe, dobrze prezemyślane, napisane łatwym, dość zrozumiałym językiem. Jest w nim tajemniczość od samego początku i to mi się podoba.
Wszystkie części były dobre ale nie powalające i występowały w nich liczne literówki, których musisz się koniecznie pozbyć.
Na ten czas daje 7/10
[/QUOTE]"Portal zamknął i zaczał wysyłać ładunki elektryczne"
Tutaj po "zamknął" powinno być "się" , poza tym skąd oni wiedzieli co to elektryczność?
Kolejna dobra część, język którym piszesz jest ładny i nie jednostajny, a fabuła zawiera pomysły nowe, takie których nie było w innych opowiadaniach. Piszesz świetnie choć prawie wogle nie ma dialogów, za to jest dużo opisów i rozmyślań bohatera czego także nie było w innych opowiedankach. Mam nadzieję że szybko zrobisz ciąg dalszy.
POZDRO ALL
Ciąg dalszy nastąpił....
-Brak mi towarzystwa. A ci, co tu byli, chyba mnie nie lubili... To smutne, ale magów denerwuje fakt krwawych plam na ścianach. Ale pamiętaj! Przy trzeciej kolumnie, z prawej jest jeszcze trochę miejsca. Może być to twoje miejsce!-stwierdził smok i zaczał się śmiać. Śmiał się tak długo, tak kręcił się aż z kopuły lub sufitu pomieszczenia zaczął sypać się tynk. Kier zauważył kątem oka resztki wyblakłej farby. Kopuła wyglądała jak firmament nieba. Gwiazdy, planety, cały wszechświat. Ale jego centrum nie było ciałem niebieskim. Był to Beliar. Tak wydawało pierw się nowicjuszowi. Jednakże było to coś innego. Było duże i rozłorzyste. "No tak. to jest... hmm...SMOK?"-pomyślał z dreszczem na plecach. Nagle przez całą salę przepłynął wicher. Pierwszy z strażników Pana, stojący najbliżej tronu, z lewej strony od drzwi, zaczął wymachiwać rękoma. Tyle widział Kier. Stojąc w bezruchu, czekając na znak śmierci, oglądał te niezwykłe zdarzenie. "Co jest?"-pomyślał, gdy nagle rozległ się huk. Nowicjusz podskoczył. Upiorny dźwięk wypełnił jego umysł i bolał. Kier upadł na kolana, trzymając dłonie przy uszach, aby uwolnić się od niego. "Głowa mi zaraz wybuchnie"-pomyślał w ciepieniu. Ból był coraz mocniejszy. Już pożerał go od środka. Tracił kontakt z światem. Wszystko uciekało. Ciemność wypełniała przestrzeń. Już prawie wypełniła wszystko. Gdy nagle ból tak jak nagle się pojawił, tak i nagle zniknął. Kier prawie nieprzytomny, upadł na plecy. Usłyszał znów coś. Ale nic go nie bolało. Otworzył oczy. Miał na nich "siateczkę", która utrudniała mu widok. Jednak powoli zanikała. Kier był niezdolny do myślenia. Ale wszystko zaczęło do niego wracać. Zobaczył machające łapska strażnika. I jeszcze jedne. I tam. Zrozumiał. "Przez ten wicher poprzewracali się!"-pomyślał z trudem. Strażnicy zniszczyli nawet zbroje, gniotąc je pod swymi potężnymi ciałami. Z niektórych krew tryskała jak z strumienia. Kier, dźwignął się na nogi. "Prawi" strażnicy pobiegli do swych rannych, próbując ratować ich. I salę wypełnił piekielny śmiech. Kier poczuł dziwne olśnienie. Rozejrzał się dookoła. Spojrzał na stojący najbliżej kamień. Był to mały głaz, wielkości stołka do siedzenia. No i był ciężki. Ale Kier stał się nagle nie wyobrażalnie silny. Nie czuł strachu, nienawiści. Nic nie czuł. Coś orzez niego przemawiało-"Weź ten kamień i rzuć!". Więc podniósł jak malutki kamyczek. Podbiegł do tronu Pana. Wiedział co zrobić. Napiął mięśnia. "Rzuć!". Rzucił. W chwili nadawania pędu głazowi nagle stracił swą nadludzką moc. Przez głowę przemknęła mu myśl-"CO JA ROBIĘ?". Ale nie było odwrotu. Kamień obracał się wokół własnej osi. Po prostej linii trafił w podbrzusze smoka. Ten zgiął się na pół i chrapliwie jęknął. Po chwili zrobił gwałtowny ruch głową. W oczach miał śmierć. Kier wiedział, że zginie. Smok wziął wdech. Wzdrygnął się i znikł w ciemnościach. I zionął. Ogień "płynął" w powietrzu i rozświetlił ciało smoka. Wiązka była naprzeciw Kiera. "To koniec."-pomyślał ze smutkiem. Ale pstryknęło świtałeko. Za chwilę drugie. I żar "roztrzaskał się" o pole siłowe z ogromnym hukiem, który poruszył ziemię. Przestraszony nowicjusz zakrył twarz rękoma. Całe pomieszczenie zapłonęło. Ogień rozrzucał płomyki wszędzie. Utworzyła się ściana ognia, która nie znikała. Canea utworzyła pole ochronne. W oczach miała obłęd. Żar nie poddawał się. Ona również. Stała, z rękoma przed siebie. Wokół dłoni wciąż trzaskały się tajemnicze światełka. Mięśnia miała tak napięte, że aż wykrzywiały kości. Na twarzy miała maskę. Jednak widział na niej oznaki wysiłku. Twarz była cała biała. Zamiast oczu były same białka, mające powieki. Od dolnej powieki z obu stron były namalowane kreski. Podobne były do stalaktytów. Usta były wykrzywione w smutnym uśmiechu. Dla niej był to heroiczny wysiłek. Ale ogień nie chciał zniknąć. Słychać było "chrupanie" strażników. Kier zmrożony tym wydarzeniem, był pochłonięty widokiem bliskiej śmierci, która była daleko. Pierw ogień znikł. Pole również. Canea upadła na posadzkę. Straciła przytomność. Kier podbiegł do jej wątłego ciała. Nie miał pojęcia co zrobić. Usłyszał chrząknięcia strażników. Nowicjusza dopadła panika. Nie mógł pomóc towarzyszce. Wstał. Coraz większa panika. Szukał czegoś, co jej pomoże. Ale w pewnej chwili ujrzał cień. Stał nad nim. Chwilę przed uderzeniem zobaczył wstrętny pysk strażnika i miecz. Coś błysnęło. I Kier upadł, z krwią na skroni. Potwór przeciął tętnicę. Mimo małej rany, bruk wokół nowicjusza szybko pokrył się krwią.
*
Las pokrywał się wiosenną zielenią. Jednakże pośród tych ścieżek jechał powóz. Tylko w nim mały chłopczyk zwracał na to uwagę. Uwielbiał naturę. Była tak przyjazna. Siedząc na swoim miejscu, odwrócił wzrok od okna. Naprzeciw niego siedziała kobieta. Najpewniej jego matka. Oboje mieli te same, piwne oczy i kasztanowe włosy. Obok chłopca siedziało jeszcze dwóch chłopców. Najstarszy z nich, młodzieniec o końskiej twarzy i zielonkawych oczach, ale i kasztanowych włosach, myślał o podróży. Drugi, trochę młodszy, także miał kasztanowe włosy i zielone oczy, ale miał jak najmłodsze dziecko owalną twarz. Myślał również o podróży. Oprócz nich był jeszcze meżczyzna w średnim wieku. Ale ten w odróżnieniu od wszystkich miał lnianie włosy. Spał głęboko. Dla najmniejszego z chłopców wyjazd z Myrthany był szokiem. Ale ojciec zdecydował tak i koniec. Matka wspominała coś o interesach. Ale w stolicy słychać było o orkach. "Rodzice spierali się o to gdzie jechać ale "ten głupi kozioł, Tegrydar"-jak nazywał chłopiec najstarszego chłopaka, "stwierdził, że na Khorinis będzie najbezpieczniej"-stwierdził w myślach chłopiec. Krajobraz lasów powoli zmieniał się w pola, a później w miasto. Było ono ogromne. Mury były tak mocne, że nic nie zniszczyło by ich. To była stolica. Chłopiec raz widział królewską parę. Król i jego żona nie byli nadzwyczaj młodzi, ale ich syn, mimo młodego wieku oczywiście znał się na gospodarce, toczeniu wojen i przykuwaniu wzroku młodych dam. Jednak dziś rodzina królewska znikła w swoim pałacu. Na placu, niedaleko od głównej bramy, chłopczyk wraz ze swą rodziną wyszyli z powozu. Służba, która znikąd pojawiła się, wzięła wszystkie bagaże. Ojciec wszystko z domu sprzedał, no "jak mówi ten głupi kozioł, Tegrydar" siebie też sprzedał. Jednak chłopiec niezbyt to rozumiał. A starszy brat to wykorzystywał i śmiał się z niego. Ale z pomocą przychodziła matka, do której maluch uciekał. "Mamusia" miała tak znaczne "wpływy" u "tatusia", że śmiechy Tegrydara kończyły się szlabanem, a czasem spaniem w stodole. Tak, ojciec miał duże pole. Był właścicielem ziemskim. Ale już nim nie jest. Został kupcem. "Ale jak można zostać kupcem? Przecież każdy może sprzedawać?"-myślał chłopiec. No ale co zrozumie dziecko w wieku sześciu lat? I tak idąc przez miasto, targ i port, cała rodzina (łącznie z bagażem) udała się na statek. Nie był za wykwintny-był to statek handlowy, a nie wycieczkowy. Ale był to jak narazie jedyny transport na Khorinis. Inne statki wypływały dopiero w najstępnym miesiącu. Ojcu było żal pieniędzy i czasu. No cóż, był sknerą od urodzenia. Okazało się na statku, że są tylko trzy wolne łóżka. I mały chłopiec musiał spać wraz z złośliwymi braćmi. Ale zapomniał o tym i aż do wyjścia w morze, podczas wieczoru, bawił się, szukając ukrytych skarbów. Jednakże wieczór nadszedł. Chłopczyk nie był za szczęśliwy, gdy ojciec nakazał spać z braćmi. Jednakże noc była spokojna. Jak powiedziała matka został tylko jeden dzień do końca podróży. Ale w dzień coś się stało. Jak później mówiła matka, chłopiec stracił przytomność. To stało się gdzieś w południe. Akurat obserwowała go matka. Gdy nagle upadł twarzą w dół. Na dodatek stał przy schodach. Matka stała jak zaklęta, gdy jej syn spadał ze schodów. Cały szum morza został zagłuszony przez krzyk kobiety. A chłopiec? Kiedy oprzytomniał, majaczył o trawie. To niejedno wydarzenie tamtego dnia. Wieczorem zerwał się sztorm. Załoga była bezsilna. Statek dosłownie się rozsypał. Ciała ludzi latały w powietrzu. Chłopiec w ostatniej chwili wpadł do wody. Na pokładzie działy się okropne rzeczy. Widział, jak Tegrydar biegł. Chciał wskoczyć do wody, gdy nagle latająca deska wbiła mu się w ciało. Dziecko widziało, jak człowiek, którego nienawidził ginie. Krew wypływająca z ust, wnętrzności... chłopiec zemdlał. W jakiś niewyjaśniony sposób przeżył nieprzytomny w wodzie.
To jedno z najlepszych opowiadań jakie kiedykolwiek czytałam! Jest po prostu genialne. Podoba mi się język, jakim piszesz, no i twoje opisy są takie realistyczne.Jednym słowem - SUPER
Nota 10/10
Dziewczyny górą
Przepraszam za "brak życia" przez ostatnie dwa tygodnie. Niestety za opo dość późno zabrałam, dlatego jest trochę krótkie. A co do zwrotu "końska twarz" - odpowiednikiem w rzeczywistości jest... Romek Giertych .
Księga Pierwsza – Cienie Śmierci
Rozdział I
Ciemność wypełniała prawie każdy zakątek sali. Jedynym wyjątkiem było centrum - stół jaśniał w bladym świetle księżyca. Promienie płynęły przez witrażowe okno, położone naprzeciw ogromnych, dębowych drzwi. Pomieszczenia miało również ogromną biblioteczkę; księgi były czarne i zakurzone. Z wyjątkiem jednej. Ta leżała na stole. Była to "Księga zaklęć, poziom szósty". Na otwartej stronie błyszczały słowa "AMNEZJA". Zawierała również opis wykonania czaru. Trzaśnięcie. Księga zamknęła się. W powietrzu ukazał się wieloletni kurz. Czarna postać, która wyłoniła się z ciemności zmierzała w kierunku jednego z dwóch łóżek; zatrzymała się między nimi. Leżała w nim młoda kobieta. Pstryknięcie. Całe pomieszczenie "zalało" się różowym światłem. Była to kula, będąca w ręku postaci. Ta zacisnęła się. Koścista ręka poszybowała w górę. Po chwili z hukiem otworzyła się dłoń. Przez salę poszybowała czysta energia. Z wybuchem, który pozwalał wypalone świece, stojące ona stoliczkach, obok łóżek, utworzyła szkielet z postrzępioną szatą na sobie, który zawisł w powietrzu. To była dusza. Miała kolor również różowy. Był tak ostry, że czarna postać zasłoniła sobie oczy, jeżeli je miała, swą zgniłą ręką. Pstryknięcie. Na rozkaz dusza gwałtownie wpłynęła w ciało. Pierw objęła nogi. Po chwili scalała się z klatką piersiową. Gdy łączyła się z głową, ciało podskoczyło na łóżku. Kobieta otworzyła oczy. Przeszły przez nią drgawki. Po chwili głowa upadła z otwartymi powiekami między puch poduszek. Posypało się pierze. Ręka bezwładnie zwisła z łóżka. Łóżkiem potrząsnęło. Z kobiety z potwornym krzykiem wyrwała się błękitna poświata. Był to szkielet; miał rzadkie włosy, bransoletki i amulet, ale nie posiadał zniszczonej szaty. To ta sama, która leżała na krześle obok łóżka. Ciszę przerwał straszny krzyk. Dusza zaczęła drgać. Wybuch. Materia zmieniła się w kulę. Z świstem rzuciła się w amulet z amnestytem, leżący na stole. Czarna postać nie zdążył zmienić toru lotu duszy. Wpłynęła w talizman. Ciemność została pochłonięta przez błękitne światło. Amulet zaczął drgać i spadł z stołu. Jednak czarna postać nie zauważyła tego i zaśmiała się. Nagle otworzyły się drzwi. Tajemniczy gość odwrócił się ku nim. Stojący w nich nowicjusz upuścił to, co miał. Było słychać dźwięk tłuczonego szkła. Na podłodze rozlały się mikstury. Wszystkie razem przybrały kolor zielony. Śmiertelnik chciał krzyknąć. Nie zdążył. Tajemnicza siła, która popłynęła z wnętrza pomieszczenia popchnęła go na ścianę korytarza i roztrzaskała na miazgę. Czarna szata ześlizgnęła się z wielkiej plamy krwi, będącej na ścianie. Dźwięk śmiechu rozniósł się wokół. Po chwili przez salę poszybowało słabe światełko. Poleciało do drzwi i popłynęło daleko, bardzo daleko – w głąb korytarza, do kwatery jednego z Czarnych Magów.
*
Szklarnia była największym budynkiem z całego skrzydła południowego i zwykle nocą była pozbawiona jakiegokolwiek towarzystwa człowieka. Wieża była tylko portalem do Siedziby Czarnych Magów. W rzeczywistości była to wyspa, niedostępna z morza i powietrza. Klasztor zajmował prawie całą powierzchnię. Były jeszcze magiczne mury - ogień, woda, oblężenie czy inny atak nie zdałby się na nic. Mury straciłyby moc tylko w jednym przypadku - kiedy magiczny kamień - telzyt zostałby wyniesiony poza mury. Kilkakrotnie próbowano tego dokonać, ale zdrajcy ginęli w labiryncie, który prowadził do cennego minerału. Nikt z zewnątrz nie mógł się dostać. Jedynie Ci, co znali współrzędne wyspy, przybywali. Cały klasztor dzielił się na trzy skrzydła: północne, południowe i zachodnie. Na wschodzie znajdowała się Kaplica Beliara. Były tam sale ofiarne, tortur oraz biblioteka, zawierająca księgi na temat rytuałów wyznawców Zła. Zachodnie skrzydło to kwatery członków zakonu i odział lekarski. W północnym skrzydle znajdowały się sale uczelni. Nowicjusze Śmierci, jak orkowie tak nazywali adeptów Czarnej Magii, uczyli się alchemii, przyzwania, użycia run. Nowicjuszami byli ludzie - zwykle z Varrantu, ale byli i z dalekich stron jak Wysp Południowych czy Khorinis. Jednak niewielu zostawało magami. W porównaniu z innymi zakonami Czarni Magowie byli najsurowiej uczeni. Lenistwo było karane śmiercią - wielu ginęło podczas zajęć, a Strach czymś gorszym - paleniem żywcem. Ale kłamstwo wobec zakonu było karane jedną z największych nagan - szpiega wieszano za nogi na drzewie, pozbawiano mocy i zostawiało samego w lesie. Albo człowiek ginął pożarty przez najstraszliwsze istoty albo umierał z wyczerpania. Ale największa kara groziła zdrajcom - wysyłano ich na tortury. Torturami zajmują się przyzwane istoty z innej sfery. Nieszczęśnika między innymi obdzierają ze skóry, podpalają, wycinają narządy wewnętrzne. A na koniec, gdy zdrajca żyje wpuszczają orkowe psy, które rozszarpują świadomego swej bliskiej śmierci człowieka.
Ale dzisiejszej nocy szklarnia tętniła życiem - nowicjusze zdawali z nauki alchemii. Pośród zagonków, niespotykanych krzewów i drzew, stały małe stoły alchemiczne wraz z adeptami. Było ich trzynastu. Każdy z nich czuł nutkę zaniepokojenia - Mistrz Anacheon był najbardziej wymagającym magiem w klasztorze. Niestety, aż do świtu nauczyciel się nie pojawił.
-Byłem bardzo zmęczony i zdrzemnąłem się. Miałem trudny dzień - lekcje, leczenie...Ech, przepraszam. Ale nie myślcie, moi drodzy, że egzamin was ominie. Więc wybrałem coś dla was. Macie przygotować trzy mikstury: Uteohos, Gestaro i Vovandi. Kto powie, co to za mikstury - stwierdził mistrz zasiadając do stołu. Przyszedł z kilkoma księgami. Po chwili zgłosił się niski, barczysty nowicjusz:
-Uteohos to mikstura, która ożywia nieżywe przedmioty, Gestaro to mikstura rozpuszczająca wszelkie rzeczy a Vovandi to mikstura wyobraźni, to znaczy, że ktoś, kto wypije tą miksturę to zamyka się w swoim świecie. - odpowiedział szybko i pewnie.
-Racja Elopusie. To prawda. Chyba ty jedyny coś wiesz. - stwierdził posępnie Anacheon. Pamiętał sam, jak ledwo dostał się na wyższe studia. Jego mistrz był dosłownie potworem. Choćby pomyłka oznaczała pewną śmierć. Ale Anacheon jakoś przeżył. Po chwili stwierdził w myślach, że nie ma czasu na wspomnienia. Już otworzył usta, aby coś powiedzieć, gdy nagle przez witrażowe drzwi wpadł mag. Był bardzo zdyszany i ciągle tracił równowagę. Podtrzymywał się krzewami, ławkami. Anacheon już chciał pomóc bratu, ale on wyciągnął rękę z jasnym gestem – sam sobie poradzę. Szedł i wciąż podpierał się. Trafił na różany krzew - odskoczył jak oparzony. Na dłoni pojawiły się małe kropelki jego ciemnej krwi. Ledwo trzymając się na nogach wydusił:
-Anacheonie, Tragedia! - przerwał, aby złapać oddech. Złapał się za pierś. Serce biło mu bardzo szybko - odział lekarski w krwi! Ktoś za...-nie dokończył. Zakręcił się a po chwili
upadł blady na ziemię jak porażony. Przerażony Anacheon podbiegł do niego. Sprawdził puls. Był bardzo słaby. Oparł maga o jedyny różany krzew. Szybko wziął do ręki jeden z eliksirów ze stołu i wrócił do słabego maga. W myślach powtarzał "Gioaranie, żyj!". Nie zdążył. Mag przez chwilę miał drgawki. Podniósł rękę i próbował coś powiedzieć. Nagle oczy zaszły mu mgłą i przewróciły się do góry. Ręka ciężko upadła w krzak pełen róż. Po chwili popłynął po dłoni duży strumień krwi i zaraz jeszcze jeden i jeszcze jeden. Anacheon kucnął z mętlikiem w głowie i dotknął czoła Gioarana. Mistrz był świetnym alchemikiem, ale i potrafił zaglądać do umysłu. Po chwili znalazł się na korytarzu kwater. Widział swój cień. Był przed nim – światło było za nim. Nagle pojawił się z nikąd drugi. Odwrócił się. To było straszne, to był... Anacheonowi urwała się wizja. Koniec „uderzył” go bardzo mocno. Upadł zszokowany na ścieżkę. Poczuł ciekawski wzrok nowicjuszy. Wszyscy mieli pytający wyraz twarzy. Ale Anacheon wstał i podbiegł do drzwi. Nie zwracał uwagi, co krzyczą adepci. Zdążył tylko huknąć:
-Zajmijcie się nim do mojego powrotu.
I po chwili zniknął w ciemnym korytarzu. Biegł niewidzialną ścieżką w nicość. Co jakiś czas przystawał - nie był pierwszej młodości. Przebiegł przez schody, korytarz, dwa przesmyki i portal. Po jakimś czasie jego oczom ukazało się światło pochodni. Zwolnił. Oprócz niego było dwóch magów - z zarządu. Stali zamurowani widokiem. Anacheon wyminął ich - ujrzał "to". Po chwili poczuł mdłości. Nigdy nie lubił ludzkich szczątków. Przypominały mu tragiczne dzieciństwo – zamordował swoją rodzinę. Ale widok resztek zwłok - kawałki zgniecionych kości, hektolitry krwi, która była rozlana przez jakieś pięć metrów – przyprawił go o dreszcze. Jedynie takie rzeczy mogli zrobić magowie, z co najmniej 6. poziomem. "Jeżeli to był mag" - pomyślał ze strachem.
-To nie jedyne "coś" - usłyszał szept. Starszy mag miał w oczach przerażenie. Anacheona to nie zdziwiło. Młodszy chwiejnie wskazał na drzwi. Anacheon, idąc przez ścieżkę krwi, delikatnie popychając wrota wszedł do środka. "Nic tu nie ma!" - stwierdził. Ale gdy klaśnięciem dłoni zapalił pochodnie w pokoju, zauważył księgę na stole. Wyrazy wskazywały” amnezja”. Anacheon poczuł dreszcz. Jedno z najbardziej strasznych zaklęć - człowiek traci pamięć. ”Ale, kto ma tą...” - napotkał widok Canei. Leżała w bardzo dziwnej pozycji – głowę miała w poduszkach, ręce były „porozrzucane”. "Jakby oberwała zaklęciem!" - pomyślał mag. Podszedł bliżej. Obawiał się najgorszego. Wyciągnął rękę i podniósł powiekę lewego oka. Źrenica była biała. "Nieeee!" - pomyślał błagalnie Anacheon. Kucnął. Dotknął czoła. Nic. Zrezygnowany odwrócił się od łóżka. Zobaczył leżący amulet na ziemi. Należał do Canei. Wstał i podszedł do niego i podniósł. Przyjrzał się mu bardzo uważnie. "Ten ktoś popełnił błąd!" - pomyślał szybko. Amnestyt świecił delikatnie białym światłem. "To jej dusza." – pomyślał z dreszczykiem. Amulet schwał za pazuchę. Nagle usłyszał cichy pomruk. Po chwili miał w ręku "Uderzenie ciemności". Nagle z pościeli łóżka, które stało pod oknem wyłoniła się zaspana głowa Kiera. Miał bardzo dziwną minę.
-Auuu - złapał się za głowę w miejsce opatrunku. Gdy tylko go poczuł dłoń odskoczyła mu od niego.-Co się stało?
Anacheon był zbyt zdruzgotany, aby mu to powiedzieć. Spojrzał się jeszcze raz na Caneę. Jej białe źrenice stały się czarne. Mrugnęła. Po chwili podniosła się i również złapała się za głowę.
-Och. Ale pustka. - spojrzała się na Anacheona - Kim pan jest?
Mag zbladł. Zaklęcie znikło z jego rąk. W oczach pojawił się błysk. Wypadł z pomieszczenia i trzasnął drzwiami. Nie zwracając uwagi na wzrok dwóch magów, oparł się o ścianę. Był w kiepskim stanie. Nie czuł się za dobrze. Choroba, bo tak nazywał tą dolegliwość, powoli pustoszyła jego organizm. Wiedział, że ona go śledzi, ona zna jego myśli i słowa, strach i ból. Była czymś strasznym. Okropnym. Tragicznym. Mistrz tracił powoli kontakt z rzeczywistością. "Choroba" znów się odezwała:
-Idź spać. Rano będziesz w lepszym humorze.
*
Z ciemnego kąta korytarza wyłoniła się trupia ręka. Światło pochodni, wiszącej na ścianie, nie ukazywało żadnej żywej duszy. Jedyną oznaką, że coś tu jest, były dźwięki ruchów starych stawów. Jednak to, co wydawało je, nie stało. Szybowało w powietrzu. Zniszczona szata delikatnie poddawała się wiatrowi, który tworzył się przy każdym ruchu upiora. Głowa była w cieniu kaptura. Zjawa kilkakrotnie rozejrzała się po korytarzu i popłynęła w ciemność. Miała wytyczone zadanie. Po chwili wyszła z cienia. Nagle usłyszała głuche odgłosy z prawej strony. Coś się zbliżało. Powtórnie znikła w nieoświetlone miejsce. Zaczęła się uważnie przyglądać korytarzowi. Szedł jakiś człowiek. Nie był członkiem zakonu. Tylko to było wiadome. Jednak był on trochę znajomy. Stwór odrzucił tę myśl. Człowiek stanął. Spojrzał się w stronę upiora, mimo, że go nie widział. Przez kilka chwil mrużył oczy. Chrupnięcie stawów. Zjawa postanowiła wyjść z cienia. Odczuwała głód. Musiała znaleźć żywą istotę - nie wchłonęła niczego od kilku dni. Człowiek, widząc ją, stanął jak skamieniały. Potwór zbliżał się. Ale "śniadanie" nagle odzyskało zdolność myślenia i rzuciło się na maszkarę. Ta zdziwiona ruchem ofiary usunęła się. Nie mogła pojąć, co się dzieje. Człowiek, korzystając z okazji, pędził, co sił w nogach przez mroczny korytarz. Zjawa, mimo braku energii przypuściła silny atak. Świetliste liny popłynęły z zgniłej dłoni. Świstem przeszyły korytarz, lecąc prosto na człowieka. Ten jednak w ostatniej chwili odskoczył. Miał bardzo dobry refleks. Upadł na plecy. Musiał obić sobie nerki. Jednak po chwili wstał i zaczął biec. Upiór zaczął się niecierpliwić – „jedzenie” zaczyna stawiać opór. Wyciągnął dłoń przed siebie i przypuścił kolejny atak. Niewidzialna siła powaliła ofiarę. Ta upadła na brzuch. Próbowała się podnieść, ale została bardzo silnie uderzona. Zjawa wolno poszybowała ku niej. Wiedziała, że już nie stawi jej się. Zza pazuchy wyłoniła się przerażająca dłoń, która chwyciła za twarz i... wypuściła ją. Nie mogła. Nie mogła zabić bratniej duszy. Ofiara leżała oniemiała. Po chwili stwór jednak posłał potężny cios, który pozbawił ją przytomności. Upiór odsunął się od "śniadania". Już od wielu lat nie spotkał takiego człowieka. Od wielu lat. Przez chwilę przyglądał się człowiekowi. Chciał wiedzieć, kim jest. Ale zmienił zdanie. Musiał wykonać zadanie. Poszybował dalej w głąb korytarza, aby znaleźć to, czego szukał. Przez kilka minut czarna postać lawirowała między zakrętami korytarza. Po chwili znalazła się tam, gdzie chciała. Delikatnie otworzyła drzwi. Wiedziała, że jeżeli za mocno je się popchnie zaskrzypią. Była w pomieszczeniu. Za oknem powoli światło. Upiór wiedział, że musi się spieszyć. To powinno być pod stołem. Nie ma. Jednak oprócz niego w pomieszczeniu ktoś jeszcze był. Obrócił się dookoła. Wyczuł krew. Taką, jaką lubi. Zaczął szukać jej źródło. Stało ono pod drzwiami. Przez chwilę nic się nie działo. Zjawa próbowała rozpoznać owe źródło. Było znajome. Cichy szept przerwał ciszę. Przez salę popłynęła biała wstęga. Trafiła prosto w upiora. Było słychać trzask łamanych kości. Nie mógł walczyć. Nie mógł uciec przez drzwi. Przeciwnik był za silny. Był w pułapce. Nie mógł wyjść na zewnątrz. Ale musiał. Zjawa z potwornym krzykiem rzuciła się w witrażowe okno. Szkło z piskiem pękło na miliony kawałeczków. Te odbijając się w schodzącym słońcu, stworzyły świetlisty taniec w powietrzu. Przez okno wdarł się chłodny powiew. W oddali widać było upiora. Ciszę nocną przerwał przerażający, nieludzki jęk.
*
Poranna mgła otaczała świat dookoła. Jednak po chwili ukazał się kamienny most. Jednak nie było widać, co jest po drugiej stronie. Rześki wietrzyk poruszał delikatnie krzewy. Most zdawał się nie kończyć. Ale nie, już było widać jakiś mur. Był to portal. Ciężkie drzwi otworzyły się leciutko. Naprzeciw stała potężna budowla. Sięgała aż do bladego nieba. W głębi było widać ogromny posąg. Była to świątynia. Po obu stronach budowli były dwa niskie pomieszczenia z kolumnadą. Wokół było pusto. Żadnej żywej duszy. Szept. Przed posągiem stało dwóch magów. Kłócili się. Nagle ucichł poranny śpiew ptaków. Młodszy przebił serce starszemu z nich mieczem. Błysnęło światło. Młodzian wypadł z świątyni. Po chwili pojawili się magowie. Uciekinier wyważył drzwi. Blady promień słońca rozświetlił jego twarz. Był to...
-Obudź się wreszcie!
Krzyk przywrócił Kiera do rzeczywistości. Nadal miał przed oczami tamten widok. Poruszył się. Poczuł straszny ból w plecach. Nie mógł się podnieść. Ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa.
-Pomogę Ci.
Ujrzał rękę. Spojrzał się w górę. Ktoś stał nad nim. Był to mag. Nie znał go. Nowicjusz próbował wstać, ale padł bezsilny. Ale mag był bardziej zdecydowany. Wziął Kiera pod ramię i pomógł wstać. Ale sam nie był młody. Przez chwilę opuściły go siły, lecz po chwili wszystko wróciło do normy. Obaj powoli posuwali się w głąb korytarzy. Mijali w wysiłku i ciszy kolejne drzwi. Zbliżał się ranek, ale nikogo nie spotkali. Obaj zatrzymali się przed mahoniowymi drzwiami. Na ruch dłoni maga otworzyły się z hukiem. Kier wzdrygnął się. Nadal był zobojętniały na otaczający go świat. Myślami był gdzie indziej. Po chwili obaj byli w pomieszczeniu. Mag pomógł położyć się nowicjuszowi na słomianym łóżku. Kier nadal miał przed oczami tamten widok. To miejsce... święte, będące daleko, za górami i wodą...
-Co się stało?
Kier powrócił do rzeczywistości. Wszystko tak kuło w oczy... Mag siedząc przy stole uważnie mu się przyglądał. Nowicjusz przekręcił się na bok, tak, aby nie widzieć jego wystraszonej twarzy.
-To coś mnie zaatakowało... - wybełkotał.
-Chyba człowiek - przerwał mu wybawiciel.
-Nie! – krzyknął- to było coś... coś nierealnego i do tego szybowało w powietrzu - wydusił -to chciało mnie... pożreć – przełknął ślinę - ale... - otworzyły się drzwi. Stała w nich Canea. Była jakaś inna... Nie zwracając uwagi na nowicjusza wypowiedziała coś w obcym języku do maga. Ten skinął głową. Po chwili Canea znikła.
-Raczej nie możemy iść.
-Wszystko mnie boli... Potrzebuję pomocy!
-To da się załatwić. - po chwili mag wstał z krzesła i otworzył szafę. Zaczął czegoś szukać. Przekładał najróżniejsze rzeczy. Momentalnie klasnął w dłonie i uśmiechnął się. Wyciągnął z otchłani nieporządku komody kryształową kulę. Zza szafki wyjął laskę. Teraz trzymając w prawej kij, skierował go w stronę kuli, będącej w lewej ręce. Ku niej popłynęło światło. Po chwili mag przestał trzymać kulę. Wisiała w powietrzu. Nieznajomy, zadowolony z efektu odłożył kij na miejsce. Pstryknął palcami. W kuli pojawił się obraz. Mag zwrócił się do niej w nieznanym języku. Kilka razy zrobił groźną minę, ale na koniec uśmiechnął się. Klasnął w dłonie. Kula automatycznie z świstem wleciała do szafki, która z hukiem zamknęła się.
-Jestem Viet. Mistrz przyzywania umarłych - uśmiechnął się lekko – zaraz po ciebie przyjdą. Poleżysz sobie troszkę u zwariowanych medyków – ponownie uśmiechnął się. Kierowi nie było do śmiechu. Ból w plecach stał się do nie wytrzymania. Nie minęła chwila a w drzwiach stał jegomość w białej szacie – mrugnął do Vieta. Odwrócił głowę i zobaczył nowicjusza. Na widok obolałego Kiera zrobił gest „o jejku!”. Z wielkimi oczami podbiegł do łóżka i szybkimi ruchami ułożył chorego na brzuch.
-Plecy Cię bolą? - spytał. Miał melodyjny głos. „Powinien gdzieś występować!” – przyszło do głowy nowicjuszowi.
-W okolicach miednicy...
-Pewnie przewróciłeś się?
Kier słabo pokiwał. Medyk powiedział pod nosem „Nerki”.
-Musimy przenieść go.
Nowicjusz chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Nastała wszechobecna ciemność.
No i kolejna bardzo dobra cześć Nadja. Błędów jako takich nie zauważyłam, całość czyta się szybko i przyjemnie. Piszesz zrozumiałym językiem, fabuła nadal sie rozwija. Naprwade fajne opowiadanie. Pisz dalej
Nota 10/10