Rzyg kulturalny
Na miejscu zaznaczam iż te opowiadanie jest owocem długotrwałej pracy nad światem, historią, religią itp. Wszystko było pisane moją ręką i wymyślane moją głową. Z niczego i nic nie ściągałem. Na razie daję pierwszy kawałek mego opowiadania. Do lepszego czytania zamieszczam mapę świata w którym dzieje się akcja. Będzie ona z każdą częścią uaktualniana o nowe miejsca aż na końcu opowieści będzie cała zapełniona.
Mam nadzieję że się wam spodoba. Jak narazie akcja za bardzo się nie rozwinęła, ale zapewniam że w następnych częściach będzie robiło się coraz ciekawiej.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Mapa świata (W celu lepszego oglądania najlepiej ją powiększyć)
Gdy na północy nadejdzie zły cień,
Gdy wieczną ciszę rozedrze wrzask,
Gdy stwory plugawe przebudzą się,
Na świecie zgaśnie wszelaki blask.
Lecz gdy wszyscy odejdą w blady mrok,
I nadzieja wszelaka przepadnie,
Gwiazda Polarna uczyni krok,
Krwi na wschodzie na pewno nie braknie.
A dzierżyć będzie płomień i brzask,
Boskiego światła miecz uniesie,
Złe oko wyda piekielny wrzask,
Lecz błękit zagłuszy to w mrocznym lesie...
Rozdział I – Wiatr północy
Nareszcie doszedłem. Słońce znajdowało się teraz w najwyższym punkcie. Upał był nie do zniesienia a każde muśnięcie wiatru na mojej twarzy wybawieniem. Samotna podróż była nadzwyczaj ciekawa. Nie musiałem się śpieszyć, obserwowałem naturę, powoli poznawałem otaczający mnie nowy rejon kontynentu. Byłem tylko ja, moje sztylety, trochę jedzenia i amulet dziedziczony w mojej rodzinie przez pokolenia. Bezwartościowy, ale pamiętający kilka wieków.
Stałem teraz na wysokiej, a zarazem pięknej Górze Aldreańskiej a pode mną rozciągał się ogromny widok jednego z najpiękniejszych miast jakie było mi dane ujrzeć – Fahrdoru. Powoli zszedłem po stromym zboczu góry uważając na najmniejsze szczegóły. Nie chciałbym stąd spaść.
Gdy byłem już na dole, przeprawiłem się przez wspaniałe lasy fahrdoriańskie które według opowieści były codziennie oczyszczane i prowadzone w największym porządku. Przynajmniej w cieniu drzew znajdę alternatywę dla ogromnego upału. Po kilkunastu minutach wędrówki i podziwiania widoków wyszedłem na gościniec prowadzący prosto do bram miasta. Przy wejściu stało dwóch strażników którzy nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. Słyszałem że tutejsi ludzie są bardzo tolerancyjni i nie obchodzi ich czyjś wygląd, a co za tym idzie majątek który posiadają.
Miasto było oszałamiające. Po mojej lewej i prawej stronie ciągnęły się budynki będące harmonią między surową skałą, ciosanymi blokami, drewnem i palonymi dachówkami. Gdy spojrzałem do góry, oczom moim ukazał się w oddali ogromny pałac królewski nad którym widniały potężne cztery wieże w jego każdym kącie a po środku wyciągała się w górę, najwyższa z nich wszystkich, Wieża Głosów. Wszystkie stolice każdej części Avernum posiadają swoją Wieżę Głosów dzięki którym wojska jednoczą się pod jednym sztandarem. Gdy zbliża się wojna lub inne zagrożenie, miasto będące stolicą jakiegoś regionu daje sygnał na wieży poprzez ogromne tuby. Wtedy następuje reakcja łańcuchowa i wszystkie wojska kierują się do Fahrdoru – stolicy całego kraju, miejsca cudów, miejsca gdzie właśnie się znajduję.
Wszedłem do pierwszej lepszej karczmy. Nie wyglądała ona zbyt okazale, ale jedynie na takie mnie stać. Na kołku przymocowanym do ściany wisiała tablica – „Oberża pod knurem”. Widocznie nie była to ta jedna z lepszych których tu nie brakowało, ponieważ przekleństwa, rozbijanie szkła i zaczepki były tu normą. Wystarczyło że raz jedyny tu wszedłem i wszystko to zdążyłem zobaczyć. Wszystkie stoły były zajęte, oprócz jednego. Siedział przy nim cichy mężczyzna odziany w brązową szatę z kapturem i cały czas wpatrywał się w swój kufel piwa jak gdyby w nim coś zobaczył.
- Mogę się przysiąść? – zapytałem
- Siadaj – rzucił nie podnosząc na mnie nawet wzroku
Zamówiłem piwo i spróbowałem nawiązać z nim kontakt.
- Nie jest tu zbyt spokojnie – zagadałem
- No niezbyt. Ale tylko w takich miejscach można poczuć prawdziwą wolność i rzeczywiście odizolować się od tego całego zgiełku. Utonąć w marzeniach...
Nagle podniósł na mnie wzrok:
- Jestem Margoth. Pochodzę z południowego Avernum, zimnych krain Winterholdu, ojczyzny najlepszych kowali tego kraju.
- Nazywam się Aaron – odrzekłem i uścisnąłem z nowo poznanym człowiekiem dłoń – jakieś wieści z Winterholdu? – zapytałem
- Ogólnie nic się nie dzieje, ale na półwyspie Caranyan ponoć dostrzeżono Orków – rzekł biorąc przy tym duży łyk piwa – A ty skąd jesteś?
- Pochodzę z północy – odpowiedziałem biorąc zimne piwo z rąk barmanki która posłała mi przy tym głęboki uśmiech
- Człowiek północy...nie obraź się ale wiesz jakie są stosunki między południowcami a północą – mówił spokojnie – Nie to że coś do ciebie mam, jestem z południa i nasłuchałem się o północy. Ale nie daję temu wiary. Wy też na pewno macie jakieś niechlubne opowieści o nas. – powiedział to nie przykładając zbytniej uwagi na to że jestem z północy – A skąd dokładnie?
- North Land . Opuściłem te miejsce pół roku temu. I wędruję po całym północnym zachodzie od tamtego czasu. Aż w końcu postanowiłem przyjść do stolicy. – podałem skróconą wersję mojej wędrówki
- Nie dziwię ci się że opuściłeś North Land. Cud w ogóle że jeszcze żyjesz. Tamte tereny nasycone są bandytami. Całe miasto to jedno wielkie podziemie. Król nie daje sobie rady z tym regionem. A wszystko przez zachłanność jednego hrabiego tego obszaru który panował tam przed setkami lat. Na pewno znasz tą historię. Ale ty mi nie wyglądasz na bandytę. – popatrzył na mnie i wziął łyk piwa.
- Nie jest aż tak źle. Słyszałeś może wieści z Arktylii? Ponoć ojczyzna wojowników ma jakiś problem na wschodniej granicy z Cichą Doliną...
- Tak, słyszałem. Często kręcą się po granicy Orkowie. Cicha Dolina to tajemnicze miejsce. Czuć w nim jakąś dziwną aurę...starożytna magia jest tam wszechobecna. I ten klimat nie do wytrzymania. Nie chcę krakać, ale stare proroctwa chyba powoli się spełniają... – mówił, a w jego oczach pojawiła się jakby mgła tajemniczości
- Mówisz to tak, jakbyś kiedyś odczuł to wszystko... – spojrzałem na Margotha z ukosa i wziąłem dużego łyka pwa
- Może tak, może nie... – odpowiedział zagadkowo osuszając jednym haustem swój kufel – ta opowieść nie jest bynajmniej przeznaczona na dzisiejszy dzień. Gdzie dokładnie podróżowałeś?
- Wyruszyłem z North Landu na wschód licząc iż przebrnę przez góry do Arktylii, chociażby do ich podgórskich osiedli. Niestety, zatrzymały mnie zawieje i przepaście. Te góry są prawie nie do przebycia w pojedynkę. Skręciłem więc w górach na południe i doszedłem resztkami sił na ich zachodni kraniec. Musiałem zawrócić do North Landu. Nie było wyjścia. Nie miałem jedzenia, picia, i sił na dalszą wędrówkę – opowiadałem i pogrążyłem się we wspomnieniach. Wziąłem łyk piwa i kontynuowałem opowieść – Spróbowałem drugi raz. Tym razem moim celem było ominięcie gór. Przez to nadłożyłem wiele drogi. Kilkanaście dni wędrówki. Tam też zaskakiwała mnie pogoda, dzikie zwierzęta, konieczność przechodzenia przez niebezpieczne lasy. Ale w końcu mi się udało. I dotarłem tutaj. W końcu czuję się wolny – uśmiechnąłem się i łyknąłem z kufla
- A od czego uciekałeś że dopiero tutaj poczułeś się wolny? – zapytał w sposób jakby czegoś dociekał
- Nie wiesz co to znaczy tam mieszkać. Nie wiesz co to noc w tym mieście. Nawet straże omijają niektóre miejsca szerokim łukiem – mówiłem przypominając sobie zdarzenia z dawnych czasów
- Rozumiem. Ale czy naprawdę jest tak jak mówisz?
- North Land tak naprawdę nie jest złym miejscem. Przeżyłem tam naprawdę piękne chwile. Ale jest to miejsce w którym twoje być albo nie być zależy od tego do kogo przystaniesz. Jest to pieczęć na całe twoje życie. Niektórzy mówią, iż pozostali by bezstronni. Tam nie istnieje takie słowo – poczułem lekki dreszczyk gdy to mówiłem wspominając dawne lata
- A po jakiej ty stałeś stronie? – spytał podnosząc głowę patrząc mi teraz prosto w oczy
- Kim ty w ogóle jesteś? – rzuciłem pytanie bez żadnej złości, bez emocji
- Jestem łowcą z południa – rzekł donośnym głosem odrzucając kaptur z głowy. Miał długie, brązowe włosy związane w kilku miejscach rzemykami w małe kucyki. Na brodzie rósł krótko ścięty zarost. Wyglądał góra na czterdzieści lat. Jego twarz pokrywały blizny, tak samo ręce – podróżuję po Avernum w poszukiwaniu przygody. Ale jak na razie moją największą było starcie z orkiem na wschodniej granicy Fahrdoru – przeżyłem w swoim życiu więcej niż niejeden z tych łajdaków którzy siedzą w tej spelunie. Zabiłem więcej istot niż niejeden ze strażników krążących po ulicach tego miasta, zrobiłem więcej złego niż niejeden bandyta z lasów North Landu.
- Nie bierz tego za złe, ale gdy tutaj wszedłem wziąłem cię za jakiegoś pijaka.
- To dobrze – powiedział nakładając z powrotem kaptur na głowę – skrycie jest dobrym przyjacielem który nie raz uratował mi życie. Stwarzanie pozorów to jedna z cnot którą winien posiadać łowca – pouczał mnie, po czym wyciągną z woreczka trochę zasuszonych liści ziela stepowego, nabił nimi fajkę i zaczął palić – palisz? – zapytał wypuszczając dym z ust
- Od czasu do czasu, zwłaszcza w wędrówce – odpowiedziałem i sięgnąłem ręką po woreczek który mi podał, nabiłem fajkę i wróciłem do rozmowy – na czyich jesteś usługach? – zadałem mu pytanie po czym zaciągnąłem się dymem z fajki
- Usługach? Dlaczego miałbym niszczyć swoje ciało – tu pokazał palcem swoje blizny – dla kogoś, za pieniądze aby jemu było dobrze? Pracuję sam dla siebie. Tu zerwę jakiś kawał trawy i sprzedam go dla alchemika, to sprzedam jakiś orkowy miecz dla wieśniaka żeby mógł chronić swoje stada owiec przed wilkami. Jedzenie sam sobie upoluję, nocleg też znajdę. Jedyne na co wydaję pieniądze to małe przyjemności, chociażby jak piwo w karczmie. Jestem łowcą, człowiekiem lasu, osobą która jest przystosowana do życia w zgodzie z naturą – wygłosił i zaciągnął się obficie
- Nie spotykam na co dzień ludzi takich jak ty.
- Bo ludzie tacy jak ja cały czas są w wędrówce, przemierzają Avernum wzdłuż i wszerz zabijając plugawe bestie i pomagając dla wieśniaków. Ludzie patrzą na nas z odrazą, ale tak naprawdę nie wiedzą jaki kawał roboty odwalamy. No, ale na mnie już czas – wstał od stołu, założył na plecy łuk i kołczan których wcześniej nie widziałem bo leżały zawinięte w jakiejś szmacie na podłodze, poprawił kaptur i wyszedł. Na pożegnanie machnął mi tylko ręką i opuścił lokal.
Oberżę opuściłem dopiero nocą. Zjadłem przez ten czas trochę parszywego jadła, wypiłem kilka piw i wyszedłem z „Knura”. Musiałem znaleźć jakiś nocleg.
Na ulicy świeciły już latarnie. Cisza opanowała miasto, tylko w karczmach, gospodach i niektórych domach widać było jeszcze blask ognia. Z niektórych budynków dobiegał gwar i śmiech ludzi. Powoli kroczyłem po kamiennej ścieżce z tobołkiem na plecach i zwiedzałem stolicę Avernum. Na końcu głównej ulicy ciągnęły się w górę schody prowadzące na dziedziniec pałacu królewskiego. Oczywiście cały był otoczony wielkim murem a jedynym przejściem jakie widziałem – brama pilnowana przez dwóch strażników. Nie chciałem się zagłębiać w miasto. Nie znałem go, a nie uśmiechało mi się dostać czymś po głowie. Powoli kroczyłem drogą oglądając budynki i małe ogródki przeciętnych mieszkańców. W końcu oczom moim ukazał się lekko wahający pod wpływem wiatru szyld „Barania gospoda”. Otworzyłem drzwi i wolnym krokiem wkroczyłem do małej izdebki po środku której stał stół, a za nim siedziała urodziwa elfka.
- W czym mogę pomóc? – zapytała, a jej oczy mieniły się w blasku świecy jak kryształy odbijające światło pochodni w ciemnej jaskini
- Szukam pokoju na noc. Nie musi być szczególnie wyposażony. Wystarczy m tylko łóżko – mówiłem cały czas zaczarowany jej oczyma
- Niech pan weźmie ten przedostatni w prawym korytarzu – odpowiedziała ciepłym głosem posyłając mi uśmiech – płaci pan jedynie pięć koron
- Dziękuję – odrzekłem i podałem pieniądze z sakwy prosto w jej ręce
Wszedłem do swojego pokoju. Rzeczywiście, było tak jak chciałem. Mała izdebka w której stało tylko łóżko i stolik z na wpół wypaloną świecą. Rzuciłem mój worek na podłogę i nie rozbierając się padłem wyczerpany na łóżko.
Obudziłem się dosyć późno, Słońce powoli sięgało zenitu. Otworzyłem okno, a na dole ujrzałem tłumy ludzi wchodzących do sklepów, wychodzących z domu, palących fajki i śmiejących się w swoim towarzystwie. Zostawiłem swój bagaż w pokoju i wyszedłem na miasto.
Zacząłem przechadzać się po miejskich ulicach oglądając stragany z wieloma rzeczami, jednymi mniej, drugimi bardziej dziwnymi. Zawitałem również do portu. Wtedy dech zajęło mi w piersiach. Z portu odchodziły trzy, bardzo długie mola a po ich bokach stały zacumowane przepiękne galeony i statki kupieckie. Wszędzie można było spostrzec marynarzy grających w kości i pijących rum zaczepiających przechodzące obok nich kobiety. Po prawej stronie od kamiennego łuku, czyli wejścia do portu, stała stocznia z której dochodziły na okrągło odgłosy młota i piły. Pokusiłem się o dokładniejsze zbadanie tej dzielnicy.
Przeszedłem ścieżką za stocznią. Po mojej lewej i prawej stronie widziałem tylko tylne ściany domów. Było to coś w rodzaju wąskiego przejścia między domami. Po krótkim czasie doszedłem do małego placu wokół którego stały obskurne chaty wokół których walały się butelki. Na schodach siedział także jakiś pijaczyna mamroczący coś pod nosem o wilkach morskich klnąc niemiłosiernie, machając w geście ręką która w tym momencie oznaczała chyba szablę. Ale niedługo trwały jego morskie podboje bowiem biedak przewrócił się ze schodów na trawę i zaczął chrapać. Gdy postanowiłem opuścić owe miejsce, drogę powrotną zablokował mi jakiś człowiek:
- Czego tu szukasz? – zapytał podniosłym głosem dotykając metalowego przedmiotu za paskiem w spodniach
- A tak tylko zwiedzam – odrzekłem
- Zwiedzasz powiadasz? A czy nikt ci jeszcze nie powiedział że to moje podwórko? I żeby je pozwiedzać musisz zapłacić 20 koron – zaśmiał się drwiąco dłubiąc w zębach
- Czy ja ci wyglądam na jakiegoś nadzianego dupka? – zdenerwowałem się – daj mi przejść i zapomnimy o całej sprawie – przekonywałem
- Zapomnimy? Żartujesz chyba! – krzyknął i wyciągnął zza pasa nóż – nie masz nawet po co wołać straży. Nie usłyszą cię – powiedział z błyskiem w oczach, po czym pchnął nożem w moją stronę.
Uniknąłem ciosu i szybko wyjąłem zza pasa moje dwa sztylety. Popisałem się kilkoma sztuczkami i zapytałem pokazując że się nie boję:
- Chcesz się spróbować? No to chodź!
- Zabawny jesteś...chłopcy! Mamy robotę! – wydarł się
Z domu stojącego po mojej prawej stronie wyszło dwóch osiłków z drągami. Kręcili głowami tak, że było słychać szczęk ich kości.
- I co ty na to? – zapytał mnie szeptem
Nagle z dachu zeskoczył jakiś człowiek w kapturze, szybko naciągnął cięciwę łuku z dwoma strzałami skierowanymi w stronę rabusia:
- Twój kolejny krok będzie w zaświatach jeśli tylko ktoś z was drgnie – powiedział do dwóch osiłków i ich herszta
- Margoth! – krzyknąłem ucieszony – co ty tu robisz?
- Pytanie brzmi, co ty tu robisz! – rzucił zdenerwowany – a wy rzucić broń i odsunąć się! – groził
Jeden z osiłków rzucił się na Margotha, ale ten szybkim ruchem wyjął strzałę z kołczanu i przyłożył mu do gardła cały czas pilnując pozostałych dwóch.
- A teraz grzecznie stąd spływajcie! – wydarł się na całe gardło
Rabusie uciekli gdzieś do portu, a Margoth odkładając cały swój asortyment zapytał mnie:
- Gdzie teraz się wybierasz?
- Jeszcze nie wiem. Myślę o pozostaniu tu przez dłuższy czas. A co do tych rabusiów...sam potrafiłbym się obronić, ale dzięki za pomoc.
Ale Margoth się nie odezwał tylko stał jak wryty i patrzył w osłupieniu na moją pierś.
- Skąd to masz? – zapytał biorąc delikatnie do ręki mój amulet
- Ach. To stara pamiątka przekazywana w mojej rodzinie z dziada pradziada. Jest bezwartościowy – mówiłem monotonnie – a dlaczego pytasz?
Margoth nic nie odpowiadał tylko trzymał amulet w dłoni. W końcu schował mi go pod koszulę i powiedział:
- Jak mi wiadomo zatrzymałeś się w Baraniej Gospodzie? – mówił lekko poddenerwowany
- Tak, zgadza się – odpowiedziałem bezinteresownie
- Czy ktoś widział ten amulet? – wypytywał teraz już całkiem zdenerwowany
- Tak. Jest tam taka piękna elficzka... ale nie tylko ona. Noszę ten amulet cały czas na wierzchu. Do czego zmierzasz? – spytałem już teraz całkiem rozbity
- Nie ma na to teraz czasu! Schowaj amulet pod koszulę, idź do gospody, bierz swoje rzeczy i wychodź stamtąd jak najprędzej! Będę na ciebie czekał pod drzwiami. W razie czego, krzycz! – pouczał mnie całkowicie zlany potem
- Ale o co... – próbowałem zadać pytanie
- Nie ma na to czasu! Dowiesz się później! Biegnijmy do gospody, zbierz swoje rzeczy i opuszczamy to miejsce!
- Słuchaj! Znam cię zaledwie dwa dni i mam z tobą gdzieś iść? Podaj mi jeden powód dla którego mam to zrobić? – mówiłem zdenerwowany
- Los działa na różne sposoby. Zaufaj mi! Uratowałem ci życie, a ty nadal nie masz do mnie zaufania? – mówił już nieco uspokojony
- Dobrze. Ale gdzie mamy iść?
- Do Dębowych Wzgórz. Do Włości Silduriońskich. Wyjaśnię ci wszystko po drodze. Nawet oddam ci moją broń abyś był pewien że nie chcę ci nic zrobić – mówił już błagalnym głosem
- No dobrze. Chodźmy do gospody. Wezmę rzeczy i możemy ruszać – rzekłem bez przekonania.
Nie wiem o co chodzi dokładnie. Wiem tylko że jest to chyba związane z moim amuletem. Ale całkiem mi odbiło! Wyruszam z człowiekiem którego znam od zaledwie dwóch dni w podróż która będzie trwała kilka dni! Chociaż...zawsze chciałem wyruszyć na południe. Dowiem się wszystkiego już w drodze a wtedy będę mógł zdecydować, czy mogę zaufać Margothowi. No cóż, czas nagli. Zatem do gospody i stamtąd na południe po prawdę!
Ciąg dalszy już wkrótce...
Bor@ gratuluje. Dawno nie czytałam tak dobrze napisanego kawałka. Narracje prowadzisz w pierwszej osobie, dobrze oddajesz emocje swego bohatera, opowiadanie ma klimat. A urzekłeś mnie tą mapką i przepowiednią. Sama tak zaczynałam moje opowiadanie, które już pisze ponad pół roku (niektórzy wiedzą jakie )
Twój bohater najwyraźnie jest wspomniany w tej przepowiedni, może o tym świadczyć zainteresowanie łowcy jego osobą i amuletem. Miło sie czytało ten kawałek, błedów nie zauważyłam, fabuła zapowiada się interesująco. Życze ci powodzenia z tym opkiem bo naprawde przypadło mi do gustu
No jestem pod naprawdę dużym wrażeniem rzadko trafiają się tak naprawdę dobre kawałki (póki co piszesz lepiej ode mnie ^^). Ciekawy jest też sposób pisania w pierwszej osobie, rzadko się z tym spotykam. Błędów ortograficznych się nie dopatrzałem, a to duży plus. Powtórzenia się trafiały, ale były praktycznie niezauważalne . Ogólny styl bardzo mi się spodobał. Fabuła też wciągająca. Podejrzewam, że szykuje się jakaś wielka akcja . Cóż nie pozostaje mi nic innego jak pogratulować tak dobrego kawałka i czekać na następną część. Ocena? No myślę że 8+/10 mogę wystawić ze spokojnym sumieniem (taka niska nota, bo jeszcze fabuła nie zdążyła się rozwinać dobrze ).
Rozdział II – Wyprawa na południe
Amulet Aarona
Uaktualniona mapa
Staliśmy już przed drzwiami i popatrzyliśmy na siebie. Może to jakiś podstęp? Margoth pokazał mi gestem żebym wchodził. Otworzyłem powoli drzwi i od razu zobaczyłem elfkę siedzącą przy stole, czytającą w skupieniu jakąś książkę. Podniosła głowę, posłała mi serdeczny uśmiech i dalej zagłębiła się w lekturze. Skręciłem do prawego korytarza po czym wszedłem do mego pokoju. Wybałuszyłem oczy. Meble były poprzewracane, moje rzeczy wyrzucone na podłogę. Obszedłem wszystko dookoła i patrzyłem na bałagan. Kto mógł to zrobić? O co w tym wszystkim chodzi?! Ale wziąłem się w garść, poskładałem cały tobołek i opuściłem izbę trzaskając głośno drzwiami. Widziałem tylko przez okno jak urodziwa elfka podskoczyła na krześle szukając mnie wzrokiem. Później przewróciła oczami i powróciła do czytania. Margoth spojrzał na mnie i rzekł:
- Oni już tu byli, prawda? – spytał bez wyraźnych emocji odpalając fajkę
- Jacy oni?! Co to ma do licha znaczyć! Wszystko było poprzewracane! – krzyczałem ze złością – czekam na wyjaśnienia!
- Nie teraz. Nie tutaj. – powiedział bez wyraźnego przejęcia po czym zaciągną się dymem z fajki
- Śmiesz mi odmawiać wyjaśnienia sytuacji która jest ściśle ze mną związana? – zapytałem groźnie
- Im szybciej opuścimy miasto, tym szybciej dowiesz się nieco na ten temat – powiedział spokojnie – ale jeśli będziemy stali pod drzwiami gospody całą wieczność, nic się nie dowiesz! – uniósł głos – wyruszajmy czym prędzej, póki słońce góruje na niebie.
Po tych słowach obrócił się na pięcie i zaczął iść w stronę południowej bramy. Cóż miałem zrobić. Zacisnąłem zęby ze złości i pobiegłem za nim.
Za bramą ciągnęła się długa droga. Będąc już kilka kroków za nią, wokół mnie rozciągał się widok kwiecistej równiny. W całym powietrzu unosił się cudowny zapach kwiatów, trawy i świeżego powietrza. Gdzieniegdzie na równinie stał jakiś dom a obok niego zagroda z pasącymi się owcami i końmi. Dalej widziałem jak droga wkracza do lasu. Stąd wydawał się niegroźny, ale kto wie co ujrzę gdy do niego wejdę. Daleko, daleko na południu, w tle, rozciągał się widok ośnieżonych gór. Wszystko wyglądało jak na obrazach wymyślanych przez malarzy aby ludzie mogli ozdabiać czymś swoje mieszkania. Nie da się opisać wrażeń jakich wtedy doznałem widząc to wszystko własnymi oczami. W promieniu kilkudziesięciu mil widziałem mieszaninę krajobrazu: zieloną równinę, czyli miejscę, gdzie się teraz znajduję, kawałek dalej las a daleko stąd potężne, ośnieżone góry.
- Widzę, że jesteś wrażliwy na punkcie natury – zaskoczył mnie Margoth
- A tak tylko oglądam – rzuciłem bezinteresownie ukrywając swoje prawdziwe odczucia
- Ta równina – mówił stając obok mnie i pokazując rękoma – to teren otaczający miasto. Trochę dalej, jak zapewne zauważyłeś, rozciąga się stara puszcza mająca kilkaset mil. Jej granicą wschodnią jest przylądek Firewind, zachodnią – góry dzielące ziemie Fahrdoru z Khandorem. Las ciągnie się aż do podnóży Gór Granicznych – opisywał wymachując rękami – gdzieniegdzie oczywiście są wolne przestrzenie, ale większość tego obszaru zajmowana jest przez puszczę. Naszym celem jest dotarcie do gór, a dokładniej do Przełęczy Milianhir. Gdzieś tak pośrodku niej znajduje się granica między Fahrdorem a Dębowymi Wzgórzami.
- Kawał drogi – powiedziałem bezradnie
- Jestem pewien że nie będziemy musieli iść całą drogę pieszo – podtrzymał mnie na duchu i poklepał po ramieniu – no, ale ruszajmy. Czas nagli a wrogowie nie śpią.
Tak więc ruszyliśmy na południe. Pokonywaliśmy drogę przez równinę. Nic się ciekawego nie działo, dzięki bogom słońce też nam nie dokuczało zanadto. Cały czas słyszałem tylko kroki i widziałem torbę Margotha którą miał zarzuconą na plecy. Aby umilić sobie drogę wyjąłem z kieszeni trochę zawiniętego w liście ziela stepowego, nabiłem fajkę i zaciągnąłem się obficie. Dogoniłem Margotha i teraz kroczyłem już u jego boku. Jego oczy cały czas patrzyły to na niebo, to w kierunku puszczy, to w kierunku gór. Nucił sobie jakąś piosenkę i szedł lekko po ścieżce. Nie byłem pewien czy pytać mego towarzysza o ostatnie wydarzenia. Postanowiłem to zostawić na później.
Zbliżało się popołudnie gdy doszliśmy na skraj puszczy. Nagle Margoth się zatrzymał i zrzucił swój bagaż.
- Wejdziemy trochę w głąb lasu. Gdy słońce będzie już zachodzić, rozbijemy obóz i odpowiem na wszystkie nurtujące cię pytania – zaplanował
- Mam nadzieję – odparłem – ruszajmy.
Weszliśmy do lasu. Tu, na obrzeżach było jeszcze trochę sympatycznie, ale w jego głębi widziałem tylko ciemność. Las musiał być już stary. Pomiędzy drzewami rosły rozległe krzaki, gałęzie pokrywały się nawzajem. Idąc drogą nie czuło się żadnej obawy, ale myśl o wejściu między ten gąszcz powodowała w moim żołądku nieprzyjemne bulgotanie. W chwilę później zrozumiałem, iż znacząco przyczynia się do tego głód. Ale nie chciałem opóźniać wyprawy. Najem się, gdy rozbijemy obóz.
Nagle gdy zaczęło już się ściemniać i przyszedł czas na rozbicie obozu, Margoth zamiast iść prosto ścieżką, skręcił do lasu.
- A ty dokąd?! – krzyknąłem
- Nie możemy rozbić obozowiska przy drodze. Las słucha i widzi. Musimy wejść w jego głąb i tam przenocować – rzekł ściszonym głosem
- Jesteś obłąkany! – rzuciłem – nie wejdę tam. Dlaczego niby nie możemy się tutaj rozbić? – zapytałem z oburzeniem pokazując na zbocze drogi
- Czy życie w North Landzie nie nauczyło cię, że nie każdy człowiek na tym świecie chce, by ta wyprawa zakończyła się sukcesem? Gdy uciekasz od szybszego niż ty wroga, najlepszym schronieniem jest jego dom, ponieważ nigdy nie przyjdzie mu do głowy że tam jesteś. A jeśli będziesz od niego uciekał ścieżkami, w końcu cię złapie – mówił
- Ty naprawdę jesteś stuknięty. No ale cóż, chyba nie mam wyboru – powiedziałem zrezygnowany
Zagłębiliśmy się w las. Nie było wcale tak strasznie. Tylko z daleka wydawał się być ciemny. Tak naprawdę wpadało do niego dużo światła słonecznego. Lecz w końcu nadszedł zmrok. Margoth zapalił pochodnię, oczyścił z gałęzi, liści i kilku krzaczków kawałek ziemi po czym zrzucił swoją torbę.
- Tutaj przenocujemy. Możesz potrzymać pochodnię? – zapytał wręczając mi ją do ręki, po czym otworzył torbę – idź zbierz trochę suchych gałęzi na ognisko – rzekł rozpakowując jakiś kawał tkaniny ze starego, skórzanego pokrowca.
- W końcu dowiem się o co w tym wszystkim chodzi – westchnąłem
- Dowiesz się tyle, ile ja wiem – powiedział rozciągając grubą tkaninę na dwa kije
Zgarnąłem stertę gałęzi z okolicy naszego obozowiska i rzuciłem je na środek. Margoth poszedł ułożyć i rozpalić z tego ognisko, a ja zacząłem stawiać swój niby namiot.
Słońce już zaszło. W lesie panowała cisza, słychać było tylko pohukiwanie sów i od czasu do czasu trzepot jakiś skrzydeł. Jedynym źródłem światła w tej okolicy było rozpalone przez Margotha ognisko naprzeciw którego stały nasze namioty z posłaniami w środku. Margoth w tym czasie siedział na kamieniu i obracał kawał sarniego mięsa na rożnie zbudowanym z trzech drągów znalezionych w lesie.
- Powiedz mi, dlaczego tak cię zamurowało gdy ujrzałeś mój amulet wtedy za stocznią? – zacząłem rozmowę.
- Czy dokładnie przyjrzałeś się co jest wyryte na tym amulecie? – zapytał
- No, ja tu widzę jakiś krajobraz po lewym boku, pęknięcie albo rzekę z lotu ptaka po prawej stronie, na górze jaskinię a po środku nie ma nic. Dziura. Co w tym takiego fascynującego? – opisywałem amulet i zaciekawiony pytałem dalej
- To widzi tylko ślepiec – rzekł z oburzeniem. Chwycił za usmażone już sarnie mięso, wyją sztylet i uciął kawałek sobie i mi. Wziął kęsa i kontynuował rozmowę – Czy nie zauważyłeś że ta dziura nie pasuje tu do niczego? – spytał dociekającym tonem
- Nigdy się nie zastanawiałem nad tym – odpowiedziałem zaciekawiony
- Czy nie pomyślałeś, że mógł tu znajdować się jakiś klejnot? – pytał nadal
- A co ja jestem! Jubiler jakiś psia krew?! – wybuchnąłem
- Nie naruszaj snu lasu! – syknął przez zęby – otóż dojdę do sedna sprawy...ten amulet ma jakieś powiązanie z Panem Ciemności. Podejrzewam, iż w jego środku, gdzie znajduje się owa dziura – słowo dziura wypowiedział aż nazbyt ironicznie – znajdował się klejnot przedstawiający Mroczne Oko – ściszył głos przy wypowiadaniu ostatnich słów
- Twierdzisz więc, że amulet który posiadam w ręku jest własnością Pana Ciemności? Amulet który jest w mojej rodzinie od wieków, kawałek srebra leżący latami w starym kufrze mojego rodzinnego domu? To absurd! – zaśmiałem się
- Nie to miałem na myśli. Prawdopodobnie jest to tylko amulet jakiejś obłąkanej sekty wielbiącej Gorgorotha, możliwe też że nie ma on nic wspólnego z tym o czym mówię. Lecz nie wgłębienie po oku mnie najbardziej zaintrygowało... – mówił i patrzył mi w oczy jakby opowiadał mi jakąś straszną historię dla dzieciaków
- Więc co? – dociekałem
- Popatrz na ten amulet. Czy nie masz takiego uczucia jak ja, że im dłużej na niego patrzysz, tym bardziej czujesz przerażenie? Czujesz się, jakbyś powoli rozumiał, ale coś blokuje twój umysł w obawie przed poznaniem prawdy... – przemawiał ściszonym głosem
- Do czego zmierzasz? – zapytałem zaintrygowany po czym ugryzłem spory kęs smażonego mięsa
- Ten amulet... – przerwał na chwilę, wyjął z torby dwie butelki piwa, otworzył je i postawił obok ogniska – ...ten amulet posiada niezwykłą aurę. Być może jest nasiąknięty magią – rzucał domysły jedząc mięso i zapijając piwem
- Nie czujesz czy jest w nim zaklęty jakiś czar? – zapytałem biorąc do jednej ręki swój kawałek jadła, a do drugiej piwo.
- Jestem łowcą, a nie magiem czy jakąś inną osobą związaną ze swoim duchem – mówił z ustami pełnymi jedzenia – jeśli magia jest bardzo silnie obecna w jakimś miejscu czy przedmiocie, tak jak w przypadku Cichej Doliny, byle głupiec ją wyczuje. Ale w przypadku zwykłych miejsc czy tego typu świecidełek – mówił unosząc do góry mój amulet – tylko ktoś o magicznych kwalifikacjach jest w stanie stwierdzić obecność magii, określić jego aurę i inne tego typu rzeczy.
- Czyli mamy już jeden dowód że to nie amulet Gorgorotha. Gdyby nim był, nie wierzę że nie dałoby się tego odczuć – zaśmiałem się z triumfem
- Ależ czy nie doszliśmy przed chwilą do wniosku że im dłużej się na niego patrzy tym bardziej nasze umysły odczuwają jakiś dziwny efekt? Ale zgadzam się co do faktu stwierdzonego przez ciebie. Gdyby rzeczywiście był to amulet Pana Ciemności, dało by się to wyczuć w bardziej intensywny sposób. Chyba że nie chciał on w żaden sposób zaklinać swego amuletu, ale byłoby to wtedy zwykłe świecidełko – pogrążał się w myślach. Wziął łyk piwa i doszedł do wcześniejszego wniosku – nie...to musi być coś innego. Kapłan Sarielli powinien wiedzieć coś na ten temat.
- Kto to jest kapłan Sarielli? – spytałem biorąc kęs mięsa i zapijając go piwem
- To głowa klasztoru do którego właśnie się kierujemy. Włości Silduriońskie to nic innego jak ogrody w których centrum stoi klasztor Xerksesa pod przewodnictwem Sarielliego – tłumaczył
- Pomoże nam? – zapytałem przeżuwając jedzenie
- Sądzę, że będzie wiedział co zrobić w tej sytuacji – przekonywał mnie
- No dobrze, ale mam jeszcze jedno pytanie. Dlaczego muszę chować ten amulet, nikomu go nie pokazywać i trzymać język za zębami?
- Hmm...czy znasz się trochę na religii? – zapytał
- No wiem jedynie tyle, iż Trolit tworzy troje bogów: Xerkses – bóg światła i stwórca świata, Nhal – bogini magii, stwórczyni świata niewidzialnego, no i Gorgoroth – pan cienia, zniszczenia i rzezi. Xerkses od początku świata tłucze się z Gorgorothem a Nhal ich rozdziela – dawałem wykład
- Płytkie to źródło informacji, ale wystarczające by pojąć istotę naszego problemu. Istnieje pewna przepowiednia. Dotychczas byłem nastawiony do niej sceptycznie, ale to się układa w logiczną całość. Na granicach widywani są orkowie którzy od wieków nie wychylali swego łba, ostrze konfliktu południe-północ zaostrza się na nowo choć stępiało kilka wieków temu, no i odnajduje się amulet pokryty niezrozumiałymi ornamentami z dziurą po klejnocie który być może przedstawiał Mroczne Oko – mówił podniosłym głosem po czym wziął duży łyk piwa – no i przypuśćmy...złym ludziom zależy na tym by zdobyć tak potężny artefakt. Kapłani Gorgorotha też nie śpią i nie przepuszczą okazji by zdobyć główny klejnot ich pana.
- Kapłani Gorgorotha?
- Tak. Tak jak i Xerkses i Nhal, tak i Gorgoroth ma swoich wiernych. To fanatycy. Tak jak normalni ludzie oddają cześć dla świętych, a co ważniejsze odnalezionych artefaktów Xerksesa i Nhal, tak i czarni kapłani oddają cześć nieodnalezionemu klejnotowi Pana Ciemności który zaginął tysiące lat temu. Ale jeśli chcesz wiedzieć więcej na ten temat, będziesz musiał pogadać z Sariellim.
- Czy nie uważasz że przesadzasz? – zapytałem szczerze popijając piwo
- Mam nadzieję że masz rację. Być może to tylko bezwartościowe świecidełko. Wszystkiego dowiemy się jak dojdziemy do Włości Silduriońskich. Kapłan Sarielli posiada dużą wiedzę na temat religii i przepowiedni – mówił
- A czy mógłbyś mi opowiedzieć coś na temat Cichej Doliny? – zapytałem gryząc mięso – byłeś tam kiedyś?
- Tak...byłem. Było to bodajże piętnaście lat temu – odrzekł z westchnieniem
- Opowiedz mi coś o niej – pytałem szczerze zaciekawiony
- Jak wiesz, Cicha Dolina to jedyne miejsce na Avernum gdzie nie rządzi król. Wschodnie granice Arktylii i Fahrdoru są jednocześnie jedynymi lądowymi granicami naszego państwa. To ziemia orków. I nikt w to nie ingerował odkąd orkowie zaprzestali wkraczać zbrojnie na ziemie ludzi wieki temu... – opowiadał popijając piwo mlaskając ze smakiem - ...dostali raz porządny wycisk i zrezygnowali na kilkaset lat. Pewnego dnia postanowiłem wyruszyć do Cichej Doliny w poszukiwaniu przygody. Liczyłem na dotarcie do Przylądka Złotej Paproci. Ogólnie rzecz ujmując, tamtejszy klimat jest nie do wytrzymania. Suche, gorące powietrze, nigdy nie poczułem tam wiatru na twarzy. Nie słychać żadnych zwierząt. Tylko od czasu do czasu kruka lub sępa. A w całej dolinie czuć dziwne uczucie. Czuć tam złą, starożytną magię, jakby jakiś demon nawiedził to miejsce. Jałowa ziemia, spróchniałe, bezlistne drzewa. Gdzieniegdzie można spotkać jakiegoś człowieka żyjącego na tym pustkowiu w swojej chacie. Ja osobiście natknąłem się na małą wioskę. Stało tam bodajże pięć domów. Ludzie gościnni, nie powiem. Poczęstowali mnie jadłem, napoili. Nie wiem czego oni tam szukają ale mało mnie to interesuje. No i postanowiłem wyruszyć dalej na wschód doliny. Porzuciłem myśl o podróży na przylądek. Teraz chciałem tylko jednego - dotrzeć aż pod mury orkowego miasta. I tu się przeliczyłem. W dolinie znajdują się dwa rozległe bagna, a pomiędzy nimi w kierunku wschodu, ziemia z jałowego pustkowia zmienia się w dosłowną spaleniznę. Zero trawy i zieleni... – zatrzymał się na chwilę by odpalić fajkę i kontynuował swoją opowieść - ...jedyne co jest to czarne lasy z kolcami zamiast liści, dzikie porosty i rośliny wyglądające jak korzenie wyrastające z ziemi. Miałem dosyć klimatu, nie miałem już zapasów i kiedy doszedłem do miejsca gdzie ziemia zaczyna być spalenizną, zawróciłem do kraju. Miasto Orków znajduje się na dalekim wschodzie doliny. Nikt z ludzi dawno nie stanął tam swoją nogą. Ostatni raz był kiedy nasze wojska wkroczyły do ich miasta w celu przejęcia tam władzy, czyli kilkaset lat temu. Według Kronik Fahrdoriańskich miasto nazywa się Tarr-Hazok No, ale na dzisiaj dosyć tych opowieści i domysłów. Musimy jutro wstać przed świtem i truchtem zmierzać do naszego celu. Idę do swojego namiotu. Nie gaś ogniska na noc. Ochroni nas przed dzikimi zwierzętami. Jedyne co zrób to obłóż je wokół kamieniami aby iskra nie rozpętała piekła w tym lesie – skończył zaciągając się dymem z fajki, zjadł ostatki mięsa, wypił do końca piwo i ruszył w kierunku swego posłania.
Obłożyłem ognisko dookoła kamieniami po czym zabrałem mój kawałek mięsa i piwo do namiotu. Gdy skończyłem jeść i pić, zapaliłem jeszcze fajkę. Wokół mnie był tylko las i ciemność. Robiło się trochę chłodno. Padłem na posłanie plecami i rozmyślałem jeszcze o mojej rozmowie z Margothem. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy usnąłem kamiennym snem.
Lecz mój sen nie był spokojny. Widziałem przez mgłę jak idę ciemnymi, kamiennymi korytarzami pokrytymi runami. W końcu doszedłem do jakiegoś pomieszczenia, a na jego środku stał piedestał. Nie widziałem co na nim leży. Chciałem podejść bliżej, gdy spod ziemi wystrzelił słup czerwonego ognia. Nie pamiętam co stało się dalej...
- Aaron! Wstawaj! Obudź się! – słyszałem krzyk Margotha
- Ale o co... – zatkałem się i zerwałem na równe nogi
Z lasu, ze wszystkich stron wybiegali ludzie w czarnych szatach atakując mego towarzysza broni.
Dzielnie dawał sobie z nimi radę trzymając w jednej ręce sztylet, w drugiej – dwie strzały. Przeprowadzał skoordynowane ataki w ich kierunku, ale były one umiejętnie blokowane. Czymże jest bowiem krótkie ostrze i strzała przeciwko mieczowi? Łuk leżał koło namiotu. Szybko chwyciłem w dwie ręce moje sztylety i ruszyłem na pomoc Margothowi. U moich nóg leżało dwóch zabitych napastników, kolejna dwójka walczyła z łowcą. Podbiegłem za plecy jednemu z nich i poderżnąłem mu gardło. Drugi najwyraźniej dostał szału bo zaczął wymachiwać swoim mieczem na oślep drąc się przy tym niemiłosiernie. Margoth tylko odskakiwał bo co mógł zrobić krótkim ostrzem przy walce z człowiekiem ogarniętym szałem bojowym? Wtedy ja ścisnąłem ten co trzymałem w prawej ręce i rzuciłem. Wbił mu się w pierś. Napastnik upuścił swoją broń, chwycił się za ranę po czym padł na ziemię. Wył z bólu i tarzał się po ściółce. Nagle Margoth podbiegł pod swój namiot, chwycił łuk i wycelował w moją stronę. Zatkało mnie i już chciałem się pytać co robi, gdy ten puścił strzałę. Śmignęła mi koło szyi.
- Co ty robisz! – wrzasnąłem
A on nic nie odpowiedział tylko machną ręką żebym się obrócił. Za mną leżał człowiek w czarnej szacie ze strzałą w głowie.
- Stał tuż za tobą. Jeszcze chwila i byłoby po tobie – powiedział bezinteresownie
- Uch...dzięki – zmieszałem się
- Nie ma za co – rzucił i nałożył na plecy swój łuk – musimy czym prędzej wyruszać w dalszą drogę – mówił pakując przy tym swoje manatki
- Kim oni byli? – zapytałem ocierając pot z czoła
- Nie mam pojęcia. Być może to zwykli bandyci, albo wiedzą że posiadasz coś, co oni bardzo chcieli by mieć na własność.
- To nie byli bandyci. Bandyci, zwłaszcza ci z lasów nie ubierają się w szaty. Z prostego powodu...to niepraktyczny ubiór, łatwo się w nim chociażby potknąć, a po drugie – po co bandycie kawał szmaty na plecach który go nie obroni przed najprostszym uderzeniem – wykładałem Margothowi który w tym czasie przeszukiwał ciała zabitych. Po krótkiej chwili pokazał rękami że nic nie ma.
- Ja też tak sądzę. Pakuj swój tobołek. Ruszamy w drogę – mówił obracając się na wszystkie strony.
- Jest jeszcze ciemna noc. Będę musiał odpalić pochodnię. – rzekłem absurdalnym tonem
- Jakoś sobie bez niej poradzimy. Nie możemy ryzykować zauważeniem nas przez te szumowiny – mówił przewracając butem ciało jednego z zabitych
Margoth postał jeszcze chwilę, zrobił kilka kroków, porozglądał się i w końcu pokazał palcem kierunek którym powinniśmy iść. Nie mogliśmy wrócić na drogę. To było zbyt niebezpieczne.
Szliśmy już dobrą godzinę a świt nadal nie wstawał. Dla umilenia wyprawy chciałem sobie odpalić fajkę, ale Margoth pokazał mi gestem że nie. Dym z fajki mógł być naszym tropem, albo chociażby żar palącego się ziela. W tej ciemności byłby on doskonale widziany. Szedłem cały czas za łowcą, jedyne co słyszałem to łamane gałązki pod naporem butów i od czasu do czasu trzepot skrzydeł jakiegoś ptaka lecącego z gałęzi na gałąź. Wyobraźnia płatała mi teraz figle. Każdy szmer odbierałem jakby było to śmiertelne zagrożenie czające się w mroku. Chłodna noc, monotonność wyprawy i nasze spotkanie z czarnymi „przyjaciółmi” wprawiała mnie w wyraźnie podły nastrój.
W końcu ujrzałem wschodzące słońce. Podróż w nikłym blasku sierpowatego księżyca trwała ze trzy godziny. Jakaż radość zagościła w moim sercu gdy zobaczyłem w końcu te powykręcane krzaki, liściaste drzewa i zieleń trawy pod moimi nogami. Gdy również ptaki zaczęły swoje melodyjki, a w tle było słychać leśne zwierzęta, Margoth przemówił do mnie po raz pierwszy od wyruszenia z obozowiska. W końcu nie musieliśmy porozumiewać się na migi.
- Teraz możemy zacząć rozmowę. W nocy słuch każdej istoty, w tym także człowieka, wyostrza się i jego ucho wychwytuje nawet najdrobniejszy szmer. Dlatego nie mogliśmy rozmawiać – tłumaczył mi
- Rozumiem. Odkąd wyruszyliśmy z Fahrdoru przeszliśmy spory kawał drogi. Ile jeszcze? – zapytałem
- Dużo. Mogę nawet powiedzieć że bardzo dużo. Musimy przejść jeszcze z osiem razy tyle ile przebyliśmy – zdołował mnie – zatrzymamy się tutaj na popas – powiedział i pokazał palcem na samotne drzewo rosnące na wzgórzu.
Wyszliśmy teraz z lasu na polanę po środku której znajdowało się wzgórze na którym rosło samotne drzewo pokazywane właśnie przez Margotha. Weszliśmy z wysiłkiem na szczyt po trudnej wędrówce i oparliśmy się o pień. Wyjąłem z plecaka kawałek zawiniętego w liście sera i włożyłem go między kromki chleba. Czułem się jakbym miał w ustach jakieś boskie jedzenie.
- Jesteśmy teraz na Samotnym Wzgórzu. O ile pamiętam, kilka mil stąd płynie strumyk. Tam będziemy mogli uzupełnić zapas wody i ostudzić nogi w zimnej wodzie. Ale nie zatrzymamy się tam na długo. Wtedy zaryzykujemy i wyjdziemy z powrotem na drogę. Idąc kilka mil prosto, powinniśmy dojść do chaty starego Francesco. Może uda mi się pożyczyć od niego konia – rozmyślał
- Dobrze by było. Mam dosyć tej pieszej wędrówki – narzekałem
- Ja także. Zjedz tą swoją kanapkę i ruszamy dalej. Moje nogi ochłonęły i mogę je dalej hartować – mówił bawiąc się sztyletem
- Masz kawałek – rzuciłem urywając kawałek kanapki i dając go Margothowi
- Dziękuję. Zostawię ją sobie na później gdy głód mnie bardziej przyciśnie – podziękował, wsadził posiłek do kieszeni po czym wstał z ziemi i powoli udał się w dalszą drogę.
Niechętnie podniosłem się z ziemi i jeszcze z pełnymi ustami spakowałem mój bagaż. Poczekałem do ostatniej chwili i gdy Margoth wchodził już do lasu, pobiegłem za nim.
I znowu w podróży. Teraz jakoś pozytywnie popatrzyłem na otaczający mnie świat. Na niebie płynęły tylko białe chmury, słońce świeciło całą swoją siłą, ale delikatny chłód lasu i wilgotne powietrze chroniły nas przed upałem. Wokół mnie rosły jakieś krzaki jagód i malin. Gałęzie drzew wiły się wysoko nad naszymi głowami, a z ziemi wystawały korzenie. Czasem odskakiwałem w bok i obrabiałem krzaczki poziomek z ich owoców. Margoth za to przykucał czasem przy niektórych roślinach, zrywał ich liście i chował je do kieszeni. Daleko między drzewami widać było jakąś sarnę zjadającą kępę swojego pożywienia rosnącego na każdym kroku.
Wędrówka trwała może z dwie godziny, gdy przestaliśmy iść pod górę i po równej ziemi, a zaczęliśmy schodzić w dół. Przed moimi oczami wił się mały strumyk. Chlupot wody napawał mnie orzeźwieniem. Lustrzana, zimna woda obijała się o kamienie spokojnym rytmem. W trybie natychmiastowym zrzuciłem buty po czym wbiegłem do niego jakbym zobaczył na jego dnie złote monety. Poczułem, jak moje gorące nogi zaznają spokoju. Usiadłem sobie na brzeg i wyciągnąłem z plecaka manierkę. Napełniłem ją po brzegi. Obok mnie usiadł także Margoth. Widziałem na jego twarzy ulgę gdy zanurzył swoje stopy w zimnej wodzie. On także zrobił zapasy wody. Śmialiśmy się i gadaliśmy o zwykłych życiowych sprawach. Zapomnieliśmy o całej sytuacji w której tkwiliśmy po uszy. Przynajmniej ja tknąłem, a Margoth był moją podporą przy dźwiganiu tego brzemienia. Gdyby nie ciekawość co kryje się za amuletem, rzucił bym go zapewne do tego strumyka i zapomniał o wszystkim. Ale jeśli jest to jakiś potężny artefakt który w złych rękach mógłby wyrządzić krzywdę, moim zadaniem jest go unieszkodliwić. W końcu to w mojej rodzinie znajdował się przez kilka pokoleń.
Nagle, gdy podniosłem wzrok ze strumienia na las, ujrzałem między drzewami jakąś szkaradną postać. Patrzyła w naszym kierunku...
Heh no i kolejna bardzo dobra część. Jestem pod wrażeniem ^^. Fabuła zaczyna się rozwijać, mam nadzieję, że będziesz trzymać taki poziom . Błędów się nie dopatrzałem . Czekam na następną część. Ocena pozostaje bez zmian
Kolejnej części spodziewajcie się za dwa dni. niestety, klawiatura mi nawalila i nie moglem przez ten czas pisac. teraz jest juz wszystko ok.a do tego robilem arty do opowiadania pzdr i sorry za ten maly spam.
Jedno z opowiadań, które przeczytałem bez zmuszania się do tego. Nie ma rażących w oczy, utartych schematów (może wątek z amuletem, ale to też nie jest zrobione tak, jak zazwyczaj), głupkowatych dialogów i pustych hirołsów Za to dorby język, ciekawe zwroty akcji (nawet nie domyśliłem się standardowego pojawienia się kogoś w pokoju Aarona ) i ogólnie duża frajda z czytania, że się powtórzę Masz talent i koniecznie pisz tego czegoś część następną ;]
Spokojnie można dać 9-10
Wybaczcie za opóźnienie ale male klopoty ze sprzetem mialem. daje kolejna czesc ;-)
-----------------------------------------------------------------------------------------------
Uaktualniona mapa (Dla lepszej jakości kliknijcie na mapę przy jej oglądaniu)
Była niskiego wzrostu, sięgała mi może lekko ponad pas. Skóra malowała się szaro-zielonym kolorem. Twarz miała pucołowatą, z licznymi zmarszczkami na jej całej powierzchni. Na stożkowatej głowie nie widniał żaden włos, ani nic co mogłoby go przypominać. Miała zapadnięte czerwone oczy i spiczasty nos. Ogólnie drobna postura tego stwora pozwalała na połamanie go jednym ciosem tępego miecza. Cały był nagi, jedynie cienka przepaska na biodrach stanowiła jego osłonę.
Lekko szturchnąłem przyjaciela i pokazałem mu głową w kierunku owej istoty. A on się tylko uśmiechnął i kiwnął głową.
- Co to jest? – szepnąłem
- To tylko gnom – odrzekł – tchórzliwe istoty. Jedyne co mogą zrobić to okraść cię podczas twego snu. Czasem jak jest w sytuacji bez wyjścia to chwyci jakiś kij i okłada nim na oślep – mówił, po czym wstał z ziemi i zaczął skakać wydając przy tym głupie odgłosy.
Gnom prysnął do lasu a ja uśmiechnąłem się pod nosem.
- Wstawaj. Czas ruszać w dalszą drogę – powiedział Margoth i zarzucił swój tobołek na ramię
Przeskoczyliśmy po kamieniach przez strumyk na jego drugą stronę. Droga znowu prowadziła pod górę. Upał nam nie dokuczał, przynajmniej teraz, bowiem nad naszymi głowami rozpościerały się gałęzie tworzące sklepienie przez które gdzieniegdzie przedzierały się słupy światła słonecznego. Po tej stronie las nie wydawał się już taki potulny. Drzewa były mocno do siebie ściśnięte, miedzy nimi rosły kolczaste krzewy a trawa sięgała nam tutaj po kolana. Można by rzec, że rósł tutaj gąszcz. Aby utorować sobie drogę, musieliśmy wycinać w niektórych miejscach ścieżkę. Dalej było już nieco lepiej. Tylko czasami pojawiał się kłopot z przejściem.
Szliśmy przez las może niecałą godzinę. Wtedy Margoth pokazał ręką aby skręcić w prawo. Zeszliśmy kawałek z górki. Las robił się coraz rzadszy, aż w końcu wyszliśmy na kamienną drogę. Wtedy poczuliśmy ciepło słońca. Przez kilka minut wydawało się przyjemne. W końcu długi czas szliśmy chłodnym i wilgotnym lasem, ale po chwili zatęskniłem za gałęziowym sklepieniem.
Upajałem się każdym powiewem wiatru, bowiem poczułem jak po czole spływają mi strużki potu. Nie byłem przyzwyczajony do środkowego klimatu. Całe życie spędziłem przecież na chłodnej północy. Margothowi nie robiło to widocznie żadnej różnicy. Szedł sobie prosto, podśpiewując i wymachując rzemykiem. Jest mu chyba obojętne to, że przeżywam katusze. Jak ja bym chciał się teraz napić zimnego piwa...no, ale dosyć marzeń bo jeszcze gorzej będę to wszystko znosić.
Droga ciągnęła się prosto. Wszędzie wokół słyszałem śpiew ptaków i odgłosy leśnych zwierząt dobiegające z puszczy. Gdzieniegdzie skoczyła jakaś żaba w trawie kumkając wesoło. Lasy te kipiały życiem. Wszystko wydawałoby się naprawdę cudowne, gdyby nie ta monotonia wyprawy. Tylko od czasu do czasu zagadałem z Margothem. Ale on zdawał się być bardziej zainteresowany otaczającym go światem roślin. Nie zatrzymywał się, ale zawsze obracał głowę, jeśli tylko zobaczył jakiś głupi chwast. W końcu, o dziwo, przemówił do mnie:
- Za tym zakrętem znajduje się chata Francesco. Zatrzymamy się tam na chwilę. Może uda mi się pożyczyć od niego konia – pocieszył mnie na końcu widząc moją minę.
- Nie obrażę się, jeśli ci się uda – zażartowałem
Łowca uśmiechnął się, poprawił plecak i ruszył dalej. Do zakrętu zostało zaledwie kilkanaście kroków. Już nie mogę się doczekać kiedy usiądę na krzesło.
Rzeczywiście. Za zakrętem stała drewniana chata. Nie była ona nadzwyczajna. Na oko był to dom z trzema może izbami. Na zewnątrz rósł mały, zadbany ogródek a nad drzwiami rozciągnięty był baldachim zrobiony ze zwierzęcej skóry.
Podeszliśmy do drzwi. Były otwarte. Margoth powoli zajrzał do środka po czym wszedł do domu, a ja za nim. Nikogo chyba nie było. Na północnej ścianie malował się kominek. Ogień hulał w nim jeszcze trawiąc drzewo i wydając z siebie odgłosy delikatnego trzaskania. Po prawej stronie od drzwi stał stół z trzema taboretami, a pod nim leżała butelka po winie. Po mojej lewej ręce znajdowały się regały zapełnione po brzegi książkami. Obok nich - stary, połatany fotel. Na ścianach widniały łby wilka i niedźwiedzia. Po obu ścianach izby znajdowały się jeszcze dwoje drzwi. Zapewne do sypialni i innego pokoju. Margoth powoli chodził po domu, chociaż nacisk jego stóp powodował trzeszczenie podłogi. Skręcił do lewych drzwi, machnął w moim kierunku ręką abym szedł za nim i po chwili usłyszałem jak schodzi po schodach. Poszedłem za nim. Rzeczywiście, za lewymi drzwiami znajdowały się schody do piwnicy. Gdy zeszliśmy na dół, moim oczom ukazała się malutka izdebka z przyrządami do pędzenia wina, a nad nimi stał pochylony, siwy staruszek. Na głowie połyskiwała już łysina, tylko nad uszami miał śnieżnobiałe włosy. Na twarzy malowały się zmarszczki. Sądząc z postury, za młodu musiał być dość umięśniony. Nos miał haczykowaty, a wzrok lekko nieobecny. Chyba był już trochę wypity. Gdy nas zobaczył, wybuchł radośnie i w śmiechu zwrócił się do Margotha:
- Kogo ja widzę! – krzyknął ucieszony przecierając oczy.
- Witaj Francesco – uśmiechnął się Margoth – jesteśmy właśnie w podróży i...
- Chodźmy na górę! Tam opowiesz mi wszystko. Wybaczcie mój brak kultury, ale nie słyszałem, że ktoś wchodzi. A twój przyjaciel to kto? – zapytał łowcę patrząc się na mnie posyłając mi serdeczny uśmiech.
- To jest Aaron. Podróżuje wraz ze mną – przedstawił mnie.
- Witaj! Jestem Francesco – stary myśliwy i pijak w jednej osobie! – zaśmiał się podając mi rękę – nie mam zbyt dużo do zaoferowania ale możemy porozmawiać w cieple kominka, przy szklaneczce dobrego winka! – uśmiechnął się, zatarł ręce i wyciągnął z małej szafki butelkę trunku – chodźcie na górę.
Wróciliśmy do głównej izby i usiedliśmy przy stole. Francesco w podskokach zamknął drzwi od domu, jednym ruchem odkorkował wino, chwycił za szklanki po czym postawiwszy je na stole wypełnił czerwonym winem. Usiadł na taborecie, postawił butelkę na stół i zaczął rozmowę:
- No to dokąd tak podróżujecie? – zapytał
- Do Włości Silduriońskich. Musimy porozmawiać z Sariellim – odpowiedział Margoth popijając wino ze szklanki.
- A cóż za sprawę macie do tego zgreda? – spytał.
- To wszystko jest zbyt skomplikowane – odparł łowca.
- Myślisz że jestem na to za głupi, co? – zaśmiał się Francesco, zacisnął pięść i zaczął pocierać nią z całej siły po włosach Margotha – żartuję... – uśmiechnął się – skoro to tajemnica to nie będę ciągał za język. A ty skąd jesteś młody człowieku – zapytał mnie.
- Pochodzę z North Landu – odpowiedziałem.
- Uff. Ciężka sprawa z tym waszym North Landem. Ponoć lepiej nie wychodzić tam w nocy na ulicę. Ale ty wydajesz mi się na bystrego, dobrego chłopaka – rzekł klepiąc mnie po ramieniu – no to panowie! Zdrówko! – zaśmiał się po czym wzbiliśmy szklanka o szklankę. Francesco wydał z siebie odgłos orzeźwienia i kontynuował rozmowę – trochę daleko do tych włości. Chcecie tam iść na piechotę? No i w nocy kręcą się bandyci. Ostatnio chcieli się włamać do mojej małej gorzelni, ale ja tylko za mój młot – opowiadał gestykulując przy tym - jednemu, drugiemu po łbie i po sprawie. Ja im dam moje wino kraść! – zaśmiał się zachrypniętym głosem i jednym haustem osuszył szklankę – polej synu jeśli łaskaw – puścił do mnie oczko.
Nalałem mu do pełna szklankę trunku i kontynuowaliśmy rozmowę:
- No. Na czym ja stanąłem? Aha! No i co? Zamierzacie iść do klasztoru pieszo? – zapytał
- I w tym jest sęk – odezwał się Margoth – czy mógłbyś nam pożyczyć swojego konia?
- Nie – rzekł stanowczo – póki nie wypijecie ze mną kilku szklaneczek wina! – zaśmiał się serdecznie po czym osuszył swoją szklankę. Odruchowo nalałem mu kolejną.
- Nie ma sprawy! – wyrwałem się biorąc łyka.
- Ale tylko kilka – powiedział Margoth patrząc mi prosto w oczy.
I tak upłynęło kilka godzin. Do tego czasu opróżniliśmy cztery butelki, z czego sam Francesco wypił trzy, a ja z Margothem jedną. Cały czas rozmawialiśmy o polityce, sprawach codziennych, a pod koniec staruszek zaczął opowiadać o tym „jak to ja kiedyś byłem młody”. Kiedy zbieraliśmy się do drogi, Francesco ledwo doszedł do drzwi i trzymając się ściany założył, z wielkim trudem, buty. Rzekł do nas niewyraźnie:
- Oddacie ko...eee...konia, kiedy wyyy....wam nie będz...dz...ie już potrz...hik...trzebny. Zgo...da? – bełkotał
- Dobrze, dobrze. Dziękujemy Francesco – odrzekł Margoth
- No to jjja i...i...idę spać. Szczszczęśliwej dro...hik...gi.
- Trzymaj się – machnąłem ręką na pożegnanie i obróciłem się na pięcie. Jedyne co później słyszałem to trzask drzwi i coś jakby upadek na podłogę i towarzyszące przy tym przekleństwo.
Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Poszliśmy za dom. Stała tam mała stajenka na jednego konia. Widocznie Francesco bardzo o niego dbał. Koń był bardzo czysty, najedzony, można by rzec, że nawet lekko spasiony. Stajnia również była bardzo zadbana – wyczyszczona, w jednym rogu leżała kupa świeżego siana, a w drugim stało wiadro z czystą wodą. Margoth otworzył bramę, pogłaskał konia po łbie, zarzucił na niego siodło i go dosiadł. Chwilę na nim pojeździł i kiwnął głową abym siadał. Gdy usiadłem na niego, Margoth wstrząsną lejcami i pognaliśmy drogą na południe.
Rozdział III – Przełęcz Milianhir
Cwałowaliśmy całą noc kamienną drogą. Nikogo nie napotkaliśmy na swojej drodze. Jedyne co widziałem to plecy mego towarzysza niedoli, a jedyne co słyszałem to tętent kopyt i ponaglanie konia przez Margotha.
Spomiędzy drzew powoli wystrzeliwały ostrza promieni słonecznych. Jeszcze słabych, nierozwiniętych. Wokół unosiła się mgła, zrobiło się dosyć chłodno. Wstawał świeży świt. Zwolniliśmy tępo, aż w końcu zatrzymaliśmy się zupełnie. Weszliśmy do lasu i po chwili znaleźliśmy się na polanie. Margoth bardzo dobrze musiał znać te okolice. Tam zatrzymaliśmy się na popas. Puściliśmy konia w teren aby mógł podjeść, a sami usiedliśmy na wilgotnej trawie i rozłożyliśmy nasz posiłek na płaskim kamieniu. Łuna mgły powoli odchodziła w górę, ale w dalszym ciągu widzieliśmy okolicę jak przez rozlane mleko. Poszedłem do pobliskiego ujęcia by nalać wody do garnka. Zimny strumyk chlupał beztrosko na wszystkie strony. Gdy wróciłem, czekało już na mnie gotowe palenisko. Założyłem garnek, wrzuciliśmy do niego kilka ziemniaków, groszek, przyprawę i zaczęliśmy gotowanie. Z garnka dochodziło miłe bulgotanie zaostrzające apetyt. Dla pewności spojrzałem za koniem – leżał nieopodal nas i skubał trawę.
- Jak się nazywa ten koń? – zapytałem obracając głowę w kierunku rumaka.
- Ventus – odpowiedział Margoth.
- To coś znaczy?
- To ze staro-fahrdoriańskiego języka. Znaczy tyle co Wiatr – wyjaśnił
- Skąd znasz ten język? – spytałem zdumiony
- Nie znam – zaśmiał się – Francesco mi powiedział. Wbrew pozorom to bardzo mądry człowiek. Też był kiedyś łowcą. Ale kiedy poczuł że to już koniec jego wypraw, osiedlił się w lesie. Wesoły z niego człowiek, ale często przesadza z piciem – mówił – znalazł tego konia na równinach Khandoru. Miał złamaną nogę. Francesco zaopiekował się nim i jak widać jest cały i zdrów – zaśmiał się zwracając na chwilę wzrok w stronę Ventusa.
- Skąd się znacie? – pytałem mieszając co chwilę w garnku.
- Francesco, gdy był w moim wieku, odbił mnie z rąk bandytów. Byłem jeszcze wtedy bardzo młody, lubiłem chodzić po lasach. Miałem może z dziewiętnaście lat. No i pewnego dnia, gdy spacerowałem między drzewami, dorwało mnie kilku takich oprychów. Rozebrali mnie do majtek...no i czego się śmiejesz? – zapytał lekko chyba zawstydzony i zdenerwowany na mnie.
- Dobra, dobra. Kontynuuj proszę – uspokoiłem chichot.
- No i ogołocili ze wszystkiego co miałem. I już mi chcieli wpakować nóż w szyję, kiedy zjawił się potężnie zbudowany mężczyzna z mieczem w ręku, skórzanym odzieniu, z czarnym kapturem na głowie – opowiadał.
- I to był Francesco! – strzeliłem palcami.
- Tak. Zagroził, że jeśli mnie nie puszczą to pożałują. Nie puścili. No i pożałowali. Wybił całą czwórkę. Sam. Później podał mi moje rzeczy i już chciał iść, kiedy ja chwyciłem go za rękę, uścisnąłem mu dłoń i powiedziałem „dziękuję”. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. No. Ale to stare dzieje.
- Nie odbierz tego źle, ale ile ty w końcu masz lat? – spytałem zaintrygowany całą historią.
- Mam czterdzieści trzy lata – odrzekł – ty mi wyglądasz na dwadzieścia pięć – zgadywał.
- Dwadzieścia dziewięć – poprawiłem.
Posiedzieliśmy jeszcze tak chwilę i poznawaliśmy się cały czas dokładniej. W końcu, gdy wybiła ta długo oczekiwana godzina, chwyciłem garnek i podzieliłem jedzenie. Po skończonym popasie zaprowadziłem konia do strumyka aby mógł ostudzić pragnienie i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Słońce powoli sięgało zenitu, a my galopowaliśmy chyżym tempem. Moje słowa powstrzymywał wiatr i trudno było mi się porozumieć z Margothem:
- Ile dni drogi zaoszczędziliśmy?! – krzyczałem mu do ucha.
- Z jakieś trzy, cztery! – darł się – Jeszcze z jeden dzień cwałowania i osiągniemy Przełęcz Milianhir!
- Granica Fahrdoru z Dębowymi Wzgórzami – podsumowałem pod nosem.
Rzeczywiście. Coraz bardziej czułem, że jesteśmy bliżej Gór Granicznych. W miejscu gdzie teraz się znajdowaliśmy było chłodniej niż wcześniej, a z każdym krokiem temperatura bardziej spadała. Las w tej okolicy również był rzadszy niż kilkanaście mil w tyle. Skały powoli zastępowały drzewa, aż w końcu puszcza powoli znikła mi z oczu za moimi plecami.
Gdy pędziliśmy drogą, kawałek przed nami ukazały się trzy ludzkie sylwetki. Zwolniliśmy tempo i zatrzymaliśmy się.
- Dalej nie pojedziecie – powiedział jeden z nich gładząc ręką ostrze – chyba że stać was na przejazd – zaśmiał się.
- A niby kim ty jesteś że będziesz pobierał od nas myto?! – wyskoczyłem.
Facet do którego to powiedziałem był istnie obleśny. Zęby miał czarne, oczy wytrzeszczone, nos chyba wielokrotnie połamany bowiem w jego każdym miejscu naznaczały się guzki. Na czole nosił czerwoną, brudną i lekko postrzępioną chustę przesłaniającą jego czarne, tłuste włosy. Odziany był w skórzany pancerz, a do pasa poprzyczepiane miał łańcuchy. Zawzięcie żuł coś w ustach ciamkając niemiłosiernie.
- Jestem Kozak a to moi ludzie – Ręka i Noga. Przywitajcie chłopcy nowych gości – powiedział i posłał w naszą stronę ironiczny uśmiech – no to wyskakiwać z pieniędzy jeśli wam życie miłe! – wrzasnął.
- A jeśli tobie życie miłe to bierz w tej chwili nogi za pas – rzekł spokojnym tonem Margoth
Bandyci wybuchli śmiechem:
- Chcecie się z nami zmierzyć? – zapytał z ironią w głosie Kozak – No proszę. Tylko nie błagajcie o litość! – krzyknął z satysfakcją, po czym wyciągnął zza pasa krótki miecz.
To samo zrobili dwaj bandyci. Jeden z nich, Ręka, uzbrojony był w sztylet. Noga – w dwa krótkie miecze. Powoli kierowali się w naszą stronę z uśmiechem na ustach. Szybko wyjąłem moje dwa sztylety i zacząłem nimi wywijać na wszystkie strony. A Margoth zrzucił z siebie płaszcz i wyciągnął zza pasa na plecach dwa miecze zagrabione ze zwłok czarnych bandytów którzy zaatakowali nas w obozowisku.
Rzucili się na nas. Dwóch na mnie – Kozak i Ręka, na Margotha – Noga. Z trudem blokowałem ich ataki. Nie mogłem wyprowadzić żadnego ciosu. Stale byłem pod naporem ich ostrzy. Wokół słychać było szczęk stali i okrzyki walki. Kozak zamachnął się na mnie z góry mieczem. Udało mi się obronić atak, ale w tym momencie wyskoczył na mnie Ręka i zadrasnął mnie. Poczułem dotyk żelaza na skórze. Krew powoli sączyła mi się z ramienia. Ale nie zwracałem wtedy na to uwagi. Usłyszałem w końcu jak ktoś pada na ziemię. To Margoth powalił Nogę po czym, mimo jego błagań, wbił swoje ostrze w jego wnętrzności. Na twarz trysnęła mu krew. Słychać było jeszcze tylko z ust Nogi jego ostatni dech i mój towarzysz ruszył mi na pomoc. Zagwizdał, po czym podrzucił jeden z mieczy w górę. Bez zastanowienia cisnąłem sztyletem w Kozaka. Wbił mu się w nogę. Ten przykucnął i złapał się za ranę. Chwyciłem lecący miecz i już chciałem przeciąć bandycie łeb, gdy ten obrócił się na bok, wyjął sztylet z nogi, wyrzucił go gdzieś w trawę i z jeszcze większą furią niż dotychczas zaczął mnie atakować. Margoth toczył teraz zaciętą walkę z Ręką. Ledwo blokował ciosy łowcy błagając swego herszta o pomoc. Czym jest bowiem krótki sztylet w walce z mieczem? W końcu się zagapił. Usłyszałem tylko przeraźliwy krzyk. Margoth odciął bandycie całą rękę. Od ramienia, aż po dłoń. Zwijał się z bólu na drodze i krzyczał w niebogłosy. Cały ochlapany swoją krwią, bez skutku próbował zatamować tryskającą posokę. Kozak natarł na mnie całym swoim ciałem. Uchyliłem się w prawo, chwyciłem go za włosy prawą dłonią i przebiłem go mieczem na wylot który dzierżyłem w lewej dłoni. Gdy wyjąłem ostrze, bandyta chwycił się w miejsce ugodzenia. Zrobił jeszcze kilka kroków nie mogąc złapać powietrza, po czym padł na ziemię jak kłoda. Był już nieruchomy. Wyzionął ducha.
Jeszcze tylko Ręka zwijał się z bólu klnąc pod nosem. Postanowiłem ukrócić jego cierpienia i przeszyłem mu szyję moim zimnym ostrzem. Było po wszystkim.
Chwyciliśmy ciała bandytów i zrzuciliśmy je na prawą stronę drogi, za masywny głaz. Pomachałem jeszcze do Margotha uciętą ręką, ale ten najwyraźniej nie był w humorze bowiem popatrzył na mnie jak na głupka i wskoczył na konia. Wzruszyłem ramionami, wyrzuciłem za siebie samotną rączkę, można by rzec – samą jak palec, i wdrapałem się na Ventusa. Zatoczyliśmy koło aby obrócić się w stronę przełęczy i pognaliśmy pod wiatr.
Słońce powoli chowało się za pagórkami. Nad skałami i drzewami unosiła się czerwona łuna wieczornego słońca. Jechaliśmy teraz wolnym tempem. Koń, tak jak i my, również był zmęczony całą podróżą. Ja nawet trochę przysnąłem, ale nie mogłem popaść w głęboki sen. Musiałem się przecież jakoś trzymać Margotha. Spotkaliśmy na swojej drodze kilku kupców podróżujących w głąb kraju by sprzedać swoje towary. Jak na wieczór było dość chłodno, gdy nagle zorientowałem się, iż niecałe dwie mile od nas ciągnęły się wzdłuż i wszerz ośnieżone Góry Graniczne. Widok był nie z tego świata. Czułem się, jakbym przekraczał jakąś magiczną granicę, przechodził z świata do świata. Nawet, gdy opuszczałem North Land, nie miałem takiego uczucia. Pod górami, na końcu drogi stała mała wieś. Z kominów domów unosił się dym. Już czułem ciepło gospody. Od czasu do czasu słychać było echo orła. Ciekawy jestem, gdyby umiał on mówić, jakie by wieści przyniósł dla ludzi.
Dojechaliśmy do wsi. Z nieba prószył delikatny puch, gdzieniegdzie leżały placki śniegu na trawie. Teraz to było naprawdę zimno. Zacisnąłem mój płaszcz na plecach. Powoli jechaliśmy drogą. Po prawej stronie ukazała się skrzypiąca na wietrze, stara tablica z napisem: „Witamy w Milianhir”.
- Jesteśmy na miejscu – odrzekł Margoth, po czym zsiadł z konia i zaczął go prowadzić.
- Myślałem że Milianhir to nazwa przełęczy? – zapytałem zdziwiony.
- Ta wioska wzięła sobie nazwę od przełęczy. Jest wioska Milianhir i Przełęcz Milianhir – tłumaczył mi – stąd już tylko trzy dni cwałowania do Włości Silduriońskich. Jestem za tym, by zatrzymać się w tutejszej gospodzie. Mają tu świetne piwo, sprowadzane prosto ze stolicy krasnoludów – powiedział zadowolony.
- Co z koniem? Jest tu jakaś stajnia? – spytałem zaniepokojony.
- Owszem, to kawałek stąd. Pójdziemy, zaprowadzimy tam Ventusa i pójdziemy prosto do gospody. Zgoda?
- Bez dwóch zdań – odrzekłem nie ukrywając swego zafascynowania krajobrazem.
Milianhir to małe miasteczko. Jadąc z północy, dociera się do małego placu w którego centrum stoi studnia, a wokół niego stoją gospoda, trzy sklepy – w tym jeden z pamiątkami, a reszta to domy. Od placu odchodzą cztery ulice, jeśli można tak rzec, przecinające się w miejscu gdzie stoi studnia. Na dwóch uliczkach stoją po jej obu stronach domy, a na pozostałych dwóch same sklepy i warsztaty – kowalskie, płatnerskie i cała gama innych. Na jednej z czterech ulic, a dokładnie tam gdzie stoją same domy, znajduje się stajnia. Tam też zmierzamy by ktoś zaopiekował się Ventusem. Z placu odchodziła jeszcze jedna ulica prowadząca prosto na przełęcz. Widziałem tam w dali jakiś mur i strażników patrolujących bramę.
Wioskę w większości zamieszkiwały elfy, ale ilością dorównywali im także ludzie. Gdzieniegdzie pojawił się jakiś krasnolud. Milianhir znajdowało się jeszcze co prawda po stronie Fahrdoru, ale wyglądało ono jak typowa wieś Dębowych Wzgórz.
Po odprowadzeniu konia w dobre ręce, udaliśmy się do gospody. Po placu, wokół studni biegały dzieci bawiące się w coś. Jeden z nich miał jakąś gałązkę w ręce i bił nią swojego kolegę. Widocznie mama i tatuś nawbijali mu do głowy opowieści o smokach i „wielkich”, elfickich bohaterach kładących je martwymi.
Weszliśmy na drewniany ganek gospody „Pod Śnieżnymi Szczytami” i powoli otworzyliśmy drzwi. Atmosfera wydawała się być przyjemna. Od stolików dobiegały śmiechy i odgłosy toastów. W całej izbie było przytulnie i ciepło, zapewne za sprawą wielkiego kominku w którym wesoło trzaskał ogień. Podeszliśmy do lady i zamówiliśmy po piwie:
- Tylko wiesz, piwo prosto z D’rak-dum, a nie jakieś pospolite – powiedział do barmanki jakby znał ją od lat.
- Zapewne przemierzyliście kawał drogi by tylko napić się krasnoludzkiego piwa – uśmiechnęła się barmanka po czym napełniła kufle zimnym napojem.
- Można tak powiedzieć – odrzekłem puszczając oczko do urodziwej, młodej kobiety, po czym wziąłem duży łyk piwa.
- Teraz, kiedy Arktylia rozpoczęła z nami spór... – nie dokończyła bo w połowie przerwał jej Margoth,
- Co proszę?! – krzyknął zdziwiony aż opluł sobie brodę pianą
- Nie słyszeliście? – zapytała zdumiona
- Byliśmy kilka dni w drodze. Nie wiemy za bardzo o nowinkach ze świata – powiedziałem
- Otóż Arktylianie rozpoczęli umacnianie wschodniej granicy i werbowanie nowych żołnierzy do ich obrony w obawie przed orkami. Wysłali więc wniosek do króla, aby ten nakazał zwiększenie dostaw kamienia ze Skalnej Kotliny, stali z D’rak-dum, ba! Nawet kilka skrzyń mithrilu zażądali! Poprosili również o zwiększenie dostaw drzewa z Dębowych Wzgórz. Król przyznał im tylko zwiększenie dostaw stali i kamienia. Ale krasnoludy wraz z elfami zbuntowali się i powiedzieli, że nie będą wydobywać więcej niż w tej chwili bez dobrego dla tego powodu. Arktylia odpowiedziała, że na wschodzie często widziani są orkowie i że trzeba zabezpieczyć granice. Na to delegacja krasnoludów wybuchła śmiechem i opuściła zebranie. Elfy zostały, ale i tak nie doszło do porozumienia. Król uznał to za osobny konflikt i pozostawił tą sprawę do rozstrzygnięcia między nimi. Arktylia i jej nierozłączny towarzysz – North Land, orzekły, iż w razie zagrożenia nie podeślą wojsk na południe, a do tego przerwą transport machin wojennych. To tylko dolało oliwy do ognia. Na tę wieść zbuntowało się całe południe. Dębowe Wzgórza pociągnęły za sobą Westland i D’rak-dum. Winterhold wraz z Khandorem pozostali na jakiś czas neutralni co do tej sprawy. Ale to tylko kwestia czasu. Północ i południe ponakładało na siebie bezsensowne opłaty przewozowe, także tylko w bogatych gospodach na północy dostaniecie krasnoludzkie piwo, i to trzy razy droższe niż kosztuje u nas, a na południu rzadko spotkasz północną, cudną biżuterię. A jeśli już, to nigdy nie uzbierasz tyle pieniędzy by ją kupić – mówiła zmartwiona barmanka wycierając kufle – no i z podróżami będzie kłopot. Zupełnie jak kilkaset lat temu! – mówiła oburzona.
- Dlaczego z podróżami? – zapytał Margoth opierając się jedną ręką o ladę, a w drugiej trzymając piwo.
- Już teraz nie wszystkich przepuszczają na naszej kochanej przełęczy. Musisz się wyspowiadać dla strażników. Co? Gdzie? Po co? Kiedy? Zadają ci bezsensowne pytania, a jeśli nie odpowiesz tak jak oni tego chcą, możesz zapomnieć o przejściu – opisywała całą sytuację.
- Co na to król? – spytałem popijając piwo.
- Jest bezsilny i liczy, że wszystko jakoś samo się uspokoi. Nie chce w to wszystko ingerować, aby nie wywołać wojny – mówiła przyjmując czyjeś zamówienie – no, ale wybaczcie panowie. Miło mi się rozmawiało, lecz sami wiecie. Trzeba wracać do pracy – westchnęła i posłała nam serdeczny uśmiech.
Powoli, ze spuszczonymi głowami kierowaliśmy się do naszego stolika. Usiedliśmy naprzeciw siebie, stuknęliśmy w milczeniu kuflami po czym wzięliśmy głębokie hausty tradycyjnego, krasnoludzkiego piwa. A więc wielka osełka ruszyła. Na nowo zaostrza konflikt północ-południe.
-------------------------------------------------
Zdradzę, że akcja nabierze ogromnego tempa gdy bohaterowie dojdą do Włości Silduriońskich. Dowiecie się czegoś nowego o Aaronie. Ale wiecej nie powiem
Piszesz coraz lepiej. Fabuła jest ciekawa, zwroty akcji bardzo mi się spodobały. Błędów ortograficznych nie zauważyłem . Czekam na kolejną część. Dobrze, że dowiemy się czegoś nowego o Aaronie (o Tobie ) w kolejnej części . Ocena 9/10 bez problemu . Pozdrawiam.
Po przeczytaniu twojego opowiadania jestem pod dużym wrażeniem twoich pomysłów i wyobraźni. Muszę jednak przyznać, że w niektórych momentach powiewało „nudą”, nie chodzi mi tutaj o to, że się nic nie działo, lecz o to w jaki sposób opisywałeś podróż swoich bohaterów, robiłeś to bardzo dobrze i starałeś się opisywać każdy szczegół, lecz dla mnie było to nie wystarczające i czułem lekki niedosyt. Opisy miałeś bardzo dobre, ładnie i płynnie tworzysz zdania, miałeś chyba jedną literówkę, którą zauważyłem. Nie podobało mi się jeszcze to, iż często zdarza ci się tworzyć zdania z „chyba” np. chyba zrobił coś tam. Jest to błąd, bo psuje płynność tekstu, dlatego musisz go wyeliminować. Jeżeli miałbym wystawić ocenę dałbym trochę mniejszą od moich poprzedników, więc postaraj się…
P.S - Masz ode mnie duży plus za mape.
Pozdro