Rzyg kulturalny
Daggerfall pokryte było śniegiem. Przez ostatnie dziesięć dni padał on mocno i nieprzerwanie. Cała okolica wokół miasta skryła się za białą ścianą, lecącego z nieba puchu. Wydawało się, że można by usłyszeć każdy jeden, uderzający o ziemię płatek.
Danton brnął z trudem przez zaspy, uciążliwie blokującymi przejście ulicami miasteczka. Od północy wiał silny i zimny wiatr, wzmacniał uczucie i tak wielkiego chłodu. Mężczyzna musiał szczelnie owinąć twarz, chociaż to i tak niewiele pomagało. Byle tylko znaleźć się w ciepłym wnętrzu karczmy. Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby nie padł koń Dantona, nawet zwierzęta nie były w stanie wytrzymać takich temperatur.
Jedynie z niektórych kominów wypływał ciemnoszary dym, który szybko znikał.
- Pieprzona pogoda – dobiegł go głos z wnętrza karczmy – nawet łba wychylić nie można. Bo ten zaraz odpadnie. Nawet mój dziad nie pamiętał takich zamieci!
- Twój dziad to nie pamiętał którędy się do wychodka chodziło! – odpowiedział drugi śmiejąc się, wydawane przezeń dźwięki przypominały kwiczenie wieprza. Nikt nie zwrócił większej uwagi na wchodzącego do karczmy mężczyznę. – Zamknąć te drzwi do kurwy nędzy! Dawno takiej zimnicy nie było. – zakwiczał klient.
- A co? Boisz się, że ci rzyć odpadnie? – odezwał się pierwszy – Jak się twoja baba dowie, że żłopiesz piwsko, miast narąbać drewno na opał, to sama cię wrzuci do kominka.
- Milczeć tam wy chamy! – krzyknął siedzący w kącie karczmy rycerz. – Nie mam ochoty wysłuchiwać waszym prostackich pogaduszek
- Ty popatrz, jakie panisko! Żreć to mu dać za darmo, a pogadać se nie można. Uszy to ma wrażliwe jak pies, ciekawe czy jak pies zaskomle, gdy go kopnąć w dupę.
- Tak mości panie rycerzu. Toć prawda mój ojciec był cham, nad chamy. Robił w polu dla takich jak ty, nierobów chędożonych, ale bydlak sprytny to on był! Jak mu się ładna pani z dworu nawinęła, to nie przepuścił okazji, o nie. Sam mości pan widzi, jakem sam ze szlachty pochodzę! Dać wać, uściskam brata!
- Przecz z tymi brudnymi łapami chamie! – Rycerz wydawał się niezadowolony rozwojem rozmowy. – Bo inaczej ja sobie z wami pogadam, mój miecz dawno nie smakował chłopskiej krwi.
- Tagar, jaki z niego chojrak. Za grabię złapię to inaczej z mości panem pogadamy.
- Repen, uspokój się – Odpowiedział mu drugi chłop – na dwór przeca nie wyjdziemy, żeby się z paniczem bić, a tu nie chcem komuś do zupy szlacheckiej krwi nachlapać. Jeszcze się kto otruje.
Widać było, że nikt nie miał ochoty do bitki. Utarczki słowne między panami i pospólstwem stały się znacznie częstsze, od czasu gdy cała okolica utonęła pod śniegiem. W taką pogodę nie było możliwym pracować, a chłopu się nudziło. Pan nie miał na razie bata, którym mógłby ich uspokoić. Danton zdążył już usiąść i słuchając tych pogaduszek popijał piwo. Tu przynajmniej było ciepło, a i rozrywek nie brakowało. Karczmarz nie miał chęci wtrącać się w te sprzeczki, gdyż i jego to wszystko bawiło.
- Może i piwo złe dla jaśnie wielmożnego pana? Czy może chama? Z taką pieską gębą to nietrudno pomylić z chłopem. – Zakwiczał już nieco pijany klient. – Patrzcie jak się to to krzywi. Czyżby pies waszą matkę wychędożył? A smak jak widzę to po niej wam ostało.
- Dosyć tego ty chamie! – Rycerz wstał od swojej ławy, chwycił leżący obok miecz i rzucił się ze złością na chłopa. – Zaraz ci ten kosmaty ryj odrąbię!
Karczmarz nie wytrzymał, jednym susem przeskoczył przez brudną ladę i odepchnął szlachcica. Ten zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i upadł na podłogę wypuszczając błyszczący miecz. Miał wielką ochotę pociąć nadgorliwego sprzedawcę, ale gdy tylko spojrzał na tę wielką sylwetkę, zrezygnował.
- Dobra dosyć tego panowie! Mamy ważnego gościa, a więc proszę o trochę kultury. – Spojrzał na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał rycerz, a następnie na mężczyznę siedzącego w cieniu. Budził on w tym człowieku jakiś niepokój.
- Kto to? – Spytał Kanton siedzących obok chłopów. Wskazywał na człowieka, który był przyczyną nagłego spokoju w karczmie.
- Jakiś dypolmata, czy jakoś tak. – Odezwał się kwiczący mężczyzna. – Podobno wędruje z Nylagaar, aż do naszego miłościwego króla Gaaenora z Viltaen. Mówią że to Aèb Nyyr, Piromanta.
- Piromanta? – Spytał cicho Danton, nie ukrywając swojego zaskoczenia. – Co on robi aż tutaj?
- Od czasu gdy pojawiło się to przeklęte zimno, cała masa ich się tutej kręci. – Odezwał się drugi chłop. – Może szukają okazji do zarobku, a może robią cuś zupełnie innego. Nie wiem. – Pociągnął głośno nosem i bez zahamowań splunął na podłogę.
Danton teraz już zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Słyszał co nieco o ludzie z którego wywodzili się owi Piromanci, ale nigdy takiego nie widział, ani też nie wiedział co taki potrafi. Daggerfall leżało tuż przy granicy z królestwem Tandanar, na zachód od Ziemi Niczyich, a z tego co wiedział, kraj pochodzenia owego ludu, leżał daleko za krainą zamieszkiwaną przez elfy. Mężczyzna siedzący w cieniu, wydawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co działo się dookoła, jednak co jakiś czas widać było płomień świecy odbijający się w jego oczach. Obserwował ich uważnie, zapewne słyszał też całą rozmowę, której był głównym bohaterem. Ogień w kominku, na krótką chwilę rozbłysł tak, że jego twarz była dobrze widoczna, ale chyba tylko Danton patrzył na niego.
Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy Piromanta wstał. Rzucił kilka monet na stół, jako zapłatę za piwo i bez słowa udał się w kierunku wyjścia. Nie miał ze sobą płaszcza, co bardzo zdziwiło niektórych obecnych w karczmie. Kiedy mijał Dantona, dało się poczuć niesamowite ciepło bijące od wychodzącego. Otworzył drzwi, ale nikt z obecnych nie odczuł zimna, które powinno było wpaść do środka. Drzwi zamknęły się z dużym hukiem.
Dwaj chłopi dokończyli swoje piwo nie spiesząc się zanadto, spojrzeli na siebie. Zostawili zapłatę na stole i zebrali się do wyjścia. Ten z kwiczącym głosem owinął głowę starym szalem, a drugi narzucił na siebie obszerny płaszcz. Po raz kolejny otworzyły się drzwi. Fala zimna uderzyła w twarz Dantona. Chłop z płaszczem odwrócił się jeszcze i powiedział głośno.
- Nie dotykaj zamarzniętych ludzi przybyszu… to niebezpieczne. Unikaj ich jak ognia!
Zaśmiał się głośno po tych słowach i zamknął za sobą drzwi do karczmy. Wewnątrz zapanowała cisza, jedynie rycerz nadal klął pod nosem, żałował, że nie miał okazji im pokazać co potrafi. Danton pił dalej swoje piwo, myślał co mogły oznaczać słowa chłopa.
C.D.N.
Bardzo fajna fabuła, dużo dialogów (to plus), gwara chłopska (+),
ciekawe imiona, minusem jest to ze podobna opowieść jest juz na forum,
ale plusem jest to ze dobrałeś ciekawe i unikalne imiona.
Pozdrawiam.
Na początek mam małe pytanko:
"Daggerfall pokryte było śniegiem." Wziąłeś tą nazwę z TES: Daggerfall? Bo była kiedyś taka gra. Od razu mówię, że tylko pytam żeby nie było, że potępiam. Sam nieraz coś zapożyczam.
Co do samego opowiadania. Zapowiada się bardzo dobrze. Potrafisz pisać fajne dialogi. Akcja i fabuła również bardzo mi się spodobały. Błędy już wytknęli to ja nie będę.
Czekam na CD. Ocena a dam 9/10.
Pozdrawiam i powodzenia w pisaniu.
Opowiadanie naprawdę interesujące. Na razie akcja nie rozwinęła się aż tak strasznie, ale i tak wciąga jak nie wiem. Dialogi są genialne, naprawdę żywe, zero sztuczności. Oczywiście czekam, co będzie dalej. Ogółem fabuła też jest interesująca. Ciekawe, czy wątek z zarazą jest tylko tak sobie, czy wiążesz z nim jakieś większe nadzieje . Ocena? 9/10 i to na spokojnie. Pozdrawiam.
Połączyłem dwa fragmenty, z czego jeden dodałem teraz. Miłej lektury.
Nie minęło zbyt wiele czasu, gdy karczmarz wzdychając wyszeptał słowo „zaraza”, chyba nikt nie zwrócił na to większej uwagi, nikt oprócz siedzącego nieopodal wyjścia przybysza. Danton wstał i podszedł do lady, za którą stał ów rosły mężczyzna. Stał tak przez chwilkę szukając języka w ustach, gdy w końcu mu się to udało, spytał.
- Jaka zaraza?
- Ano zaraza… – odezwał się karczmarz wycierając jeden z kufli. – Zanim ta hołota tu przybyła, kilka osób zmarło nagle, rzekłbym wręcz, że w sposób nad wyraz dziwny.
- Jak to dziwny? Co masz na myśli. – Danton był coraz bardziej zainteresowany wszystkim, co się działo zanim trafił do tego miejsca.
- Hola mości panie dobrodzieju! – Powiedział głośno tęgi chłop ze ścierką w dłoni. – Ja tam nic nie wiem i w żadne dziwne sprawki mieszać się nie chcę.
- A za sztukę złota? – Przybysz miał nadzieję, że jakoś ruszy chciwe, wiejskie serce.
- Złoto? A bo to ja biedny, karczmę mam, piwsko jak woda się leje, nic mi więcej od życia nie potrzeba… cóż to widzę w pańskiej dłoni dwie sztuki złota?
- Jak się pan tak opierasz. Dobrze niechaj będzie… dwie sztuki złota. Więcej nie dam!
- Na bezrybiu i gryf ryba! Daj pan to złoto, bo widzę jak ono pali w rękę. Ciężkie to to i nieporęczne, pomogę ponosić!
- Mów więc wać – Danton zaczynał się powoli niecierpliwić, przyszło również zwątpienie w wiarygodność słów karczmarza, jednak gdy monety znalazły się w jego brudnej kieszeni, szybko rozwiązały język.
- Przybliż się trochę przybyszu, bo nie chcę by ktoś za darmo słuchał. Nikt nie patrzy? Ha, całe to chamstwo leży pijane, ich to nawet ogień smażący im rzyć, by nie obudził. Nie dalej jak miesiąc temu, kiedy spadł pierwszy śnieg, po nocy znaleziono trupa. Niby nic ciekawego, chłop zamarzł w polu, a cały był pokryty lodem. Nie chcieli trupa ruszać, dopóki nie przybędzie baba, żona zmarłego. Jak nie zaczęła lamentować, rzuciła się twarzą w śnieg, podbiegła do ciała i przytuliła ten sopel ludzkiego lodu, a potem zabroniła ruszać. Niedługo później sąsiadka znalazła ją zamarzniętą w chacie, wewnątrz było gorąco niczym w piekle u samego Harrena za piecem, a lód nie stopniał. Wezwano magików z Solen, jeden baby dotknął i sam się w umarlaka zamienił. Dzieciaki w polu starego chłopa zaczęły macać i to samo się z nimi stało, a potem wiadomo… rodzice, bo ich dzieci. I tak oto Nasze małe Daggerfall jeszcze mniejszym się stało.
- Magicy stwierdzili, że to jakaś zaraza? – Spytał Danton, nie wierząc zupełnie w słowa karczmarza. Zaczynał żałować straconego złota.
Rosły chłop przyuważył grymas powątpiewania przybysza i odezwał się głośniej.
- Toć ja najszczerszą prawdę mówię. Jakiś ważny czarodziej wylazł z chaty i wrzasnął, że trzeba ją spalić, a trupów nie dotykać! Niech mi Rachachel serce wyrwie, jeśli miałbym zełgać. Wszystkie ciała, obrzucono drwami i podpalono. Tyleśmy to przeklęte choróbsko widzieli, diabli wiedzą skąd to przyszło i dokąd poszło.
- A tamci dwaj? Czy mieszkają gdzieś tutaj?
- Te chamy co to wyszły niedawno? A skąd! Pierwszy raz ich widziałem, gadali jakby byli stąd, ale czort ich wie. Przyszli, poszli… co to za różnica? Ważne, że zapłacili! I na Serce Akima nie mam ochoty ich więcej oglądać, tak to oni mogą do swoich bab gadać, a nie do moich klientów. Chociaż przyznam, że było z czego się pośmiać…
- Co to taki Piromanta robi w okolicy? Słyszałem już kiedyś o tym dziwnym ludzie, ale nigdy na oczy nie widziałem takiego. Co? Już się pan nagadałeś? Więcej złota nie dam, za dwie monety chcę usłyszeć więcej niż tylko wiejskie plotki.
- Cóż to za czasy, już uczciwie zarobić nie dadzą, ale niech będzie. Powiem co wiem. Różni ludzie tu przychodzą i jeszcze różniejsze rzeczy gadają, a moje piwo to jak eliksir prawdy jest. Wypije jeden z drugim i zaczynają dużo rozmawiać. Owi Piromanci nie upijają się w ogóle, tak! Widziałem więcej niż jednego w przeciągu miesiąca. Mówi się, że gdy zaczęła się ta zima, król Gaaenor posłał wielu gońców, do ich kraju za Wielką Pustynią Gobah.
- A co to? Zima to coś dziwnego? – Spytał zdziwiony Danton, coraz bardziej interesowało go wszystko, co się tu działo.
- Wać pan pewnie z dalekiej północy? Na elfa mi wać pan nie wygląda. Więc może z Diltaèn? Tam to może nic dziwnego, ale u nas w zimie, to co najwyżej jest chłodno. Takiego śniegu i mrozu najstarsi wieśniacy nie pamiętają, a że konie i hodowlane zwierzęta padać zaczęły, nasz mądry król zwrócił się z prośbą o pomoc do tych… Piromantów.
Karczmarz, niezbyt pocieszony zaistniałą sytuacją w kraju, nalał sobie piwo i jednym duszkiem wypił całość. Otarł resztki piany górną częścią dłoni, bezpardonowo beknął i splunął do wiadra, w którym zwykł myć kufle. Kantonowi od razu przeszła ochota na kolejne zimne piwo. Te, które wypił, zaczynały mu już szumieć w głowie.
- Kontynuując… król sądzi, że jakoś ci odmieńcy poradzą sobie z zaistniałą sytuacją. Jeżeli o mnie chodzi – karczmarz ściszył głos – to nic dobrego z tego nie wyniknie. Oni tu przybyli chyba tylko i wyłącznie, aby zarobić na naiwności ludzi. Cyrkowe sztuczki niewiele pomogą zwłaszcza, gdy trzeba walczyć z naturą. Psiakrew! Pieprzony północny wiatr. U was to pewnie jest tak ciągle, hę? Nie wiem co się z tą pogodą wyprawia, kiedyś nie bywało u nas takich zamieci, w ogóle nie było śniegu. Od czasu, gdy zaczęły wiać te przeklęte wiatry z Ishten Dar, żyć nie można. Nie wiem jak sobie poradzimy jeżeli to potrwa dłużej, póki co mamy jeszcze małe zapasy w mieście, jedynym pożytkiem jaki niesie ze sobą ta anomalia, jest to, że całe to żarcie tak szybko się nie psuje. Ba! Wystawisz na dwór to i może leżeć tygodniami!
- Dziękuję karczmarzu, za tą jakże pouczającą lekcję… - odezwał się niezbyt zadowolony Danton, dwie sztuki złota i jedyne czego się dowiedział, nie było dla niego warte nawet pół krasnoludzkiego harkena. – Wolałbym jednak dowiedzieć się czegoś więcej o tych Piromantach.
- Widzę, że mości panu podróżnikowi ciekawość doskwiera, czy nie mam racji? A skąd to wędrujemy? Jeżeli to nie tajemnica…
- Nie! To nie tajemnica. – Po tonie głosu wydawał się oburzony podejrzliwością mężczyzny. – Próbuję się dostać do domu, spędziłem trochę czasu u krasnoludów ucząc się rzemiosła. Zadowolony?
- A jakże! Tylko martwi mnie jedno, czy aby na pewno nic się panu tam nie stało? Krasnoludy bywają nieprzyjazne ludziom, lubią czasem komuś to czy owo… odciąć. Ich topory są ostre i zawsze gotowe do bitki. Reandeh abne yhtur iotu. Przeklęty bądź ludu ziemi.
- Zapewne to wszystko jest bardzo ciekawe, co pan szanowny mówi, lecz ja nie mam chęci na taką rozmowę. Ostatnie pytanie i żegnamy się. Zatem… kim jest tamten rycerz?
Danton wskazał palcem, na leżącego na ławie nieprzytomnego wojaka. Jego miecz leżał spory kawałek dalej, a on sam chrapał głośno leżąc twarzą w rozlanym piwie. Hełmu jako takiego nie posiadał, a nawet jeśli to pewnie był on niewielkich rozmiarów, sądząc po wielkości głowy.
- Tamten ochlaptus? Brudas chędożony? A bo ja wiem… kilka dni temu przybył tutaj, a jako że koń mu padł, wydaje się być tu uwięziony. Pije, płaci, budzi się, trzeźwieje i tak w kółko, kilku klientów chciał mi porąbać, ale nie dałem. Zachowuje się jak jakieś wielkie panisko. Jak wypił to kazał się nazywać Geavyn han Realwing. Szlachcic wielki. Ha!
- Realwing powiadasz? Jakoby znajome mi to nazwisko. – Zamyślił się Danton, przez dłuższą chwilę próbował sobie przypomnieć, gdzie mógł je usłyszeć, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Postanowił się pożegnać i wyruszyć w dalszą drogę. – Do zobaczenia panie gospodarzu. Mam nadzieję, że złoto dobrze wydacie.
- Oby Kaoden czuwał nad tobą, mości panie podróżniku. – Odpowiedział ze szczerym i serdecznym uśmiechem karczmarz. – Niech pomyślne wiatry Barag Dar poprowadzą cię do domu.
Danton otworzył drzwi, nieprzyjemny chłód uderzył go w twarz, ale śnieg już nie padał. Ku jego zaskoczeniu, nie zobaczył zaspy na drodze. Droga, którą miał się udać na północ, była sucha, jakby śnieg nigdy nie padał. Pewnie to sprawka Piromanty, może do czegoś się bydlak przydał, pomyślał. Na białym zalegającym puchu nie dostrzegł nigdzie śladów dwóch chłopów, którzy wyszli przed nim. Bardzo możliwe, że cała czwórka szła w tym samym kierunku.
- Wynocha brudasy! – Donośny glos karczmarza, stawał się coraz cichszy, wraz z tym jak podróżnik oddalał się od tego miejsca. – Zaczyna tu śmierdzieć gorzej niż rzyć weondry! Jak byli goście to nie chciałem wstydu robić, a teraz wynocha wy obdartusy…
Słowa stały się niewyraźne.
Nie minęło więcej niż kilka godzin, kiedy Danton poczuł, że robi się niezwykle ciepło. Słońce powoli chowało się za horyzontem, pomimo późnej godziny i śniegu wokół, po plecach spływał mu pot. Wciąż szedł drogą, którą w jakiś sposób narzucił mu tajemniczy Piromanta. Coraz więcej kropli spadało z gałęzi drzew, ewidentnie zima odeszła, ale na jak długo? I dlaczego tak nagle? Wiele pytań pozostawało bez konkretnej odpowiedzi. Podróżnik szedł, dalej. Krok za krokiem, chciał już tylko dotrzeć do miasta i wypocząć. Nagle stanął w miejscu. Suchy, bezśnieżny trakt prowadzący go od Daggerfall, skręcał nagle w las. Był wystarczająco zmęczony, nie miał ochoty brnąć przez zaspę, a miasto majaczyło w oddali. Gdyby miał konia wszystko byłoby łatwiejsze… ale nie miał. Mokry, topniejący śnieg strasznie utrudnia chodzenie.
- By cię szlag Tagar! – Krzyknął ktoś z głębi lasu. Wymienione imię wydało się Dantonowi znajome, tak samo jak kwiczący głos, który je wypowiedział, – Czy naprawdę musiałeś to zrobić? Psia jucha… naprawdę nie mogłeś się powstrzymać? Musiałeś go zabić? Teraz ten przeklęty sukinkot leży martwy i na nic się już nie przyda!
- To nie jest moja wina! – Bronił się drugi mężczyzna, wrzeszcząc wściekle. – Gdyby nie cisnął w nas kulą ognia byłby nadal żył…
- To by się nie zdarzyło, jakbyś nie zaczął skakać jak szalony piszcząc przy tym jak baba! Nie dostrzegłby nas.
- A bo to moja wina, że wdepnąłem w łajno sanakki? Przysypane było śniegiem, to nie widać. Powąchaj jak cuchnie, no dalej. Sam widzisz! Tego cholerstwa do usranej śmierci się nie pozbędę.
- Ale dlaczego, na Atheasa musiałeś go zabić? Mieliśmy go tylko śledzić i dowiedzieć się co nieco, nie było mowy o mordowaniu! Mogłeś go ogłuszyć czy coś. – Mężczyzna chwycił się za głowę. – To miało być proste, rutynowe zadanie.
- Mógł nie używać czarów. – Odpowiedział z największym spokojem Tagar. – Wtedy bym mu nic złego nie zrobił. Sam jest sobie bydlak winien.
- Bo czuł ten… bydlak, że czegoś od niego chcemy, nikt nie lezie tyle czasu za Piromantą ot tak! Gdybyś chociaż zamykał czasem tą przeklętą gębę, to wszystko by się udało! Tylu pijackich piosenek nawet w zamtuzach nie słyszałem.
Mężczyźni ucichli na chwilę, drugi z nich Repen o kwiczącym głosie, rozglądał się czy nikt ich nie widzi. Nikogo nie dostrzegł, zatem wrócili do rozmowy.
- Uspokójmy się trochę. Głęboki wdech, jeszcze raz. Dobrze. Zapytam inaczej. Dlaczego, skoro do tej pory nie potrafiłeś przy pomocy magii świeczki zapalić, teraz do kurwy nędzy musiałeś tak ową magią go potraktować?! Szlag mnie za chwilę trafi przy tobie!
- Gdyby był lepszym czarodziejem, to by się obronił przed moim atakiem, ale widać, że z niego dupa nie magik.
- Dupa? Sam żeś jest dupa! Teraz na nic nam się ten flak nie przyda. No popatrz na niego!
- Jak by z ciebie był dobry medyk, to byś go uratował. – Stwierdził ze spokojem mężczyzna.
- Uratował? Czy ci na mózg już ten śnieg padł? Jak niby miałbym go uratować, twoje zaklęcia urwały mu głowę! Nawet nie wiemy co się z nią stało. Moje nekromanckie zdolności na nic się tu nie przydadzą, bo nie mamy tej cholernej łepetyny.
- Gówniany z ciebie Nekromanta i tyle! Ha!
- Posłuchaj mnie uważnie przez chwilę. Wspomnienia… jak dotąd jasne? Tak? Dobrze. Więc wspomnienia u wszelkich istot, czy to ludzi, elfów, krasloudów, zachowane są w głowie, a żeby coś z niej odczytać, wypytać trupa, trzeba ją najpierw mieć! A to czym my dysponujemy, to jedynie dymiące zwłoki bez twarzy, uszu, oczu, czy nawet czaszki.
- Co to za problem? Znajdziemy innego Piromantę i będziemy go śledzić.
- A co zrobimy z tym? Przecież go nie spalimy, jeden Raedon wie, co się z tymi odmieńcami pod wpływem ognia dzieje. Znaleźć nowego? Co się w twojej głowie dzieje, jakiś mały chochlik podpowiada ci co masz robić? Każdy Piromanta ma swoją obstawę, zawsze ktoś za takim dyskretnie podąża, czasem nawet idzie przed nim. Pamiętasz tego rycerzyka z karczmy? To był taki tajemny ktoś. Z trudem udało mi się go pozbyć, przy pomocy eliksiru, który trafił do jego piwa. Ci odmieńcy są gośćmi króla, a ten nie puszcza ich samopas. Bardzo mu zależy na ich bezpieczeństwie. Dlatego wysyła za nimi najlepszych, zasłużonych ludzi. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na pijaka.
- Nikogo ważnego nie bronił… coś trzeba z trupem zrobić. Może uda się to jakoś zataić, nikt przecież nie musi wiedzieć o naszej małej wpadce. Czyż nie?
Z prawej strony, mężczyzn dobiegł trzask łamanej gałęzi. Tagar nie namyślał się byt długo, cisnął kolejny magiczny pocisk. W lesie rozległ się dźwięk wybuchu i cichy urwany krzyk. Danton nie słyszał już nic, leżał nieprzytomny z twarzą w śniegu.
C.D.N.
Pierwszy fragment skomentowałem, więc teraz zrobię to samo z drugim.
Naprawdę zaskoczył mnie rozwój akcji. Ci dwaj pijacy z karczmy okazali się jakimiś Magami . Naprawdę sprytne. Motyw z eliksirem dla Paladyna też mnie bardzo zaskoczył. Co do przekleństw. Moim zdaniem one bardziej oddają klimat sytuacji i są tak dobrze wkomponowane w tekst, że wogóle nie rażą swoją obecnością . Jestem ciekawy, co stanie się z Dantonem i jak dalej się potoczy akcja, tak więc można powiedzieć, że czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy, a co do oceny tego fragmentu... ocenę z mojego poprzedniego komenta możesz potraktować jako ocenę za całość .
Druga część lepsza od pierwszej. Akcja się rozwija i potrafisz zaskoczyć czytelnika jak np. z tymi Magami. Dialogi tak samo dobre jak w poprzedniej części. Przekleństwa nie są rażące, ale to normalne, że są, bo w niektórych sytuacjach najlepiej oddają to, co się dzieje lub, co czuje postać.
Fabuła szczególnie przypadła mi do gustu. Niecierpliwie czekam na to, co będzie dalej.
Pozdrawiam i życzę powodzenia w pisaniu CD.
Opowiadanie, bardzo dobre, akcja tocząca się coraz szybciej, dialogi, na bardzo dobrym poziomie, ciekawa fabuła, zaskakująca w niektórych momentach (np. ci niby chłopi a tak naprawdę magowie ). Jedyne minusy to, że ciągle nie moge się pokapować kto kim jest ;p i jest dodawane w krótkich kawalkach, ale i tak jest świetne.
Moja ocena to 8+/10
Pozdrawiam
Głowa bolała potwornie, jakby ktoś uderzył Dantona z całej siły krasnoludzkim młotek kowalskim. Przynajmniej miał pod nią miękko. Właściwie gdyby nie tępy ból wewnątrz czaszki, czułby się wspaniale i rześko leżąc na wygodnym łóżku. Nie miał najmniejszej ochoty z niego wstawać, ani otwierać oczu. Może to i lepiej… w końcu i tak nie mógł się ruszyć.
- Mam dosyć tego! – Krzyknął ktoś, kwiczący głos rozwiał wszelkie wątpliwości co do tożsamości tej osoby. Ukłucie przeszyło głowę Dantona. – Który dureń dawał ci lekcje magii? Porozmawiam ja z nim sobie, jak tylko wrócimy do…
- Myślisz, że on słyszy? – Przerwał drugi mężczyzna wskazując na leżącego. – Lepiej nie ryzykujmy…
- Ach tak? A ciskanie piorunem kulistym, w kogo popadnie nie jest ryzykowne? Tagar… już wystarczająco nabałaganiłeś, a ja nie mam ochoty wiecznie po tobie sprzątać.
- Ah’aer Tuer?
- A co mamy zrobić? – Oburzył się Repen. – Najlepszym wyjściem byłoby ear Tue yurtei, ale to nie jest wyjście. Nie po to go leczyłem. Dosyć już narobiłeś szkód! Zamknij się i pozwól mi pomyśleć.
Medyk zaczął chodzić po izbie. Głośne kroki odbijały się w niej echem i powodowały nasilający się ból rannego. Kwiczący mężczyzna drapał się po głowie, intensywnie nad czymś myśląc. Dantona rozpierała ciekawość, nieraz przez nią wpadł w niezłe tarapaty, miał tylko nadzieję, że teraz będzie inaczej. Próbował ruszyć ręką, nie mógł, czuł jednak że dzieje się tak z innego powodu niż przez odniesione rany.
- A może… – Odezwał się Tagar, rozpierała go chęć zrobienia czegoś, widać było że nie mógł ustać w jednym miejscu.
- Mówiłem już, dosyć zapieprzyłeś. Nie możemy go zabić, bo… po pierwsze: nie płacą nam za to, a po drugie: właściwie nie wiemy, co wie. Nie będziemy mordować niewinnego, już wystarczająco wiele widziałem przemocy i pogardy.
- Właściwie to chciałem zapytać, czy pójdziemy na piwo. Zaschło mi w gardle przez to wszystko, a poza tym strasznie chce mi się lać.
Repen stanął jak wryty nie mogąc powiedzieć jednego słowa, cały zaczął drżeć jakby za chwilę miał eksplodować i rzucić się na towarzysza, przepełniała go wielka chęć rozszarpania Tagara.
- Czy możecie mi panowie powiedzieć, co się tu do stu mantikor dzieje? – Spytał Danton, nawet nie wiedział w jak dobrym momencie padły te słowa. Medyk właśnie miał złamać wszelkie zasady, jakich do tej pory przestrzegał.
- No cóż… no eee… – Zawahał się czarodziej. – No więc my tu… – Przerwał nagle, oczekując że resztę wyjaśni Repen.
- Ha! Nasz mości królewicz raczył się w końcu obudzić. – Odezwał się kwiczący głos. – Coś mi się wydaje, że pan już nie śpi od dłużej chwili, nieładnie tak podsłuchiwać. Jak widać mój niezbyt rozgarnięty przyjaciel, nie potrafi skutecznie rzucić nawet tak prostego zaklęcia…
- A ty potrafisz tylko gadać!
- Mówiłem ci już, zamknij się! Jeszcze jedno słowo, a wyrzucę cię przez to zafajdane okno!
- Przepraszam, że przerywam wasze zabawne pogaduszki, ale chciałbym się dowiedzieć kilku rzeczy.
- Zatem pytaj pan. – Odburknął nieco znużony Repen. – Ale niech mości pan nie oczekuje, że odpowiemy na wszystkie, męczące pana problemy.
Danton zamyślił się nieco, próbując uporządkować myśli i kłębiące się w jego głowie pytania tak, aby żadnego nie pominąć.
- Zatem… gdzie jesteśmy? I kim wy jesteście?!
- Zawiodłem się… drogi panie podróżniku. Oczekiwałem czegoś mniej banalnego, ale odpowiem skoro tak się pan tego domaga. W chwili obecnej jesteśmy w Viltaen, a co do dokładnego miejsca… nie wiem, ale przyznam że mogliśmy lepiej wybrać gospodę na nocleg. Strasznie tu cuchnie. Czyż nie Tagar?
- No…
- Co to znaczy „no”? Szlag, przez tą przeklętą iluzję chyba ci na mózg padło! Mam już dosyć tego cholernego chamskiego wyrachowania! Kerr’daarg!
- Nie odpowiedział mości pan na drugą część mojego pytania. – Przerwał Danton, a pytań miał jeszcze sporo do zadania. – Ale proszę się nie trudzić. Chyba się domyślam.
- Ho ho! Proszę na jakiego bystrzaka żeśmy trafili… niech to szlag! Dlaczego nigdy nic nie może iść, jak to się mówi? Rutynowo! Zawsze ten półgłówek musi coś spieprzyć! Może raz zrobi coś dobrze. Tagar, proszę zdejmij zaklęcie z naszego przyjaciela, niech się trochę rozrusza. Tylko nie wysadź nas w powietrze jak ostatnio w Tulioum!
Tym razem wszystko poszło dobrze. Tagar bez problemu poradził sobie z wcześniej rzuconym przez siebie zaklęciem. Danton wreszcie mógł się swobodnie poruszyć, oczy piekły go potwornie, początkowo obraz był niewyraźny. W pokoju było niewiele światła, ale bez trudu dostrzegł dwie postaci. Jedna z nich siedziała na małym drewnianym taborecie, a druga krążyła nerwowo po izbie przebierając nogami. Teraz był już całkowicie pewny, obaj byli krasnoludami. Brody i niski wzrost utwierdziły go w tym przekonaniu.
- No… skoro już zostaliśmy zauważeni. – Odezwał się siedzący. – To wypadałoby się przedstawić. Repen Yagrin, a to mój przyjaciel, ekhm… współpracownik, Tagar Daedorn.
- Danton Sullis. – Przedstawił się i usiadł na krawędzi łóżka. – Podróżuję z Antan Al’yh…
- O proszę! To dlatego pana nie zaskoczył widok krasnoluda? Jak długo pan tam był?
- Cztery lata… uczyłem się rzemiosła jako kowal. Uczyłem się u mistrzów kowalstwa!
- Pochlebia pan wszystkim krasnoludom! – Odezwał się wyraźnie zadowolony Repen Yagrin. – Nieczęsto można spotkać człowieka, który z własnej woli jedzie do naszego kraju! Nigdy nie mieliśmy z ludźmi dobrych stosunków. Więcej takich jak pan i świat byłby inny.
- Wątpię. Wojny były, są i będą już zawsze. Tak samo będą masakry, takie jak ta w Teroldar. Pewnie nawet nie wiecie co się tam działo.
- Ja wiem dobrze. – Siedzący krasnolud spochmurniał, na wspomnienie tego wydarzenia. – Uczyłem się historii, mały wzrost nie oznacza małego mózgu i małej wiedzy. Zawsze musi się zdarzyć coś czego potem żałujemy, a to jest niewątpliwie niechlubne świadectwo naszych umiejętności.
- Umiejętności? Mord dokonany na kobietach i dzieciach nazywacie umiejętnością?! A palenie żywcem jest może jakąś konkretną specjalizacją?
- Mości panie Sullis. Mówi pan tak jakby pan nigdy nie żył wśród nas. Czy te cztery lata spędzone na południu nie wyjaśniły niczego? Wszystkie krasnoludy źle wspominają te wydarzenia, wolimy o nich nie rozmawiać.
- Wiem o tym. Czytałem trochę w waszych bibliotekach.
- To dlaczego pan pyta?
- Chciałem usłyszeć to od krasnoluda, wszyscy jak dotąd nabierali wody w usta. Nie wiem co ze mną zrobiliście w międzyczasie, gdy byłem nieprzytomny i nie chcę się dowiedzieć, ale wolałem od razu określić nasze wzajemne stosunki. Nie mam nic do waszego ludu, ale was dwóch nie lubię!
- Nie oczekiwałem niczego innego. Musiałbym być pierwszy naiwny, a nie jestem. Tagar… jak chcesz się odlać to wyjdź i nie czekaj na moje pozwolenie. Co za młodzież, niedługo trzeba będzie im pomagać przy wyciąganiu z portek. Ma pan jeszcze jakieś ciekawe pytania? Z tego co zostało usłyszane, zapewne się pan panie Sullis domyśla, że mamy jeszcze trochę rzeczy do zrobienia.
- Po co te wszystkie cyrki z iluzjami?
- Ha! Niech pan nie udaje głupszego niż jest. To co my robimy, nie jest dla pana istotne. Szuka pan złota? Nie ma takiej potrzeby, bo i tak niczego więcej nie powiem. Wie pan wystarczająco sporo, a pewnie i tak za dużo. Nie mam ochoty się nikogo pozbywać za to co wie, lub co usłyszał. Poza tym, jak pan myśli… skąd wzięliśmy pieniądze na ten pokój, hę? Część poszła na jedzenie, ale nie trzeba się martwić, to co zostało wystarczy na dotarcie do Diltaèn. My krasnoludy mam u siebie wystarczająco dużo złota, no ale nie lubimy go wydawać, gdyż bardzo je lubimy.
- Dlatego pożyczacie moje?!
- Ależ nie ma potrzeby się boczyć. Wiele nie wydaliśmy… no, ale wygląda pan całkiem nieźle. Udało mi się poskładać jakoś głowę, jeszcze jest trochę spuchnięta, jednak obrzęk powinien zniknąć za kilka dni. Wtedy wszystko będzie dobrze.
- Co z Piromantą?
- A co ma być? Pogrzebaliśmy go, śnieg szybko topnieje więc nie było sensu go przysypywać. Strasznie gorący był ten bydlak, gdy go przenosiliśmy. Cóż zwykły pech… nie mieliśmy w planie go zabijać, ale tak wyszło. Nie ma się co przejmować tym odmieńcem, takich jak on jest tu wielu, a wszyscy chcą wiedzieć po co zostali tu sprowadzeni. No! Czas najwyższy na zakończenie naszej rozmowy. I tak powiedziałem już zbyt wiele, jak dla mnie to nie stanowi problemu. Jestem pewien, że nikomu o niczym nie powiesz.
Repen Yagrin wstał i zaczął spacerować po izbie w oczekiwaniu na towarzysza. Tagara nie było od dłuższej chwili, do krasnoluda dopiero teraz dotarło, że wyszedł on bez nakładania iluzji. Przy odrobinie szczęścia żaden człowiek go nie zauważy, zwłaszcza że był to środek nocy. Dawno nie było tak ciemno, śnieg najwyraźniej stopniał, zadziwiająco szybko. Przynajmniej podróż będzie łatwiejsza, pomyślał krasnolud. Daedorn wszedł do izby zadowolony.
- No przyjacielu… coś mi nie służy tutejsze żarcie. Nie uwierzysz…
- Daruj sobie. – Odpowiedział z uśmiechem Repen, po raz pierwszy tego dnia odetchnął z ulgą. Przed nimi wciąż było zadanie do wykonania. – A teraz panie Sullis musimy się pożegnać, liczę na to że już się nie spotkamy. Następnym razem może się to skończyć inaczej. Tagar…
- Tak? Aha już wiem!
Danton upadł bezwładnie na podłogę. Krasnolud czarodziej zajął się nim, miał wymazać z pamięci podróżnika zdarzenia mijającego dnia. Trzymał trzęsącą się rękę nad głową leżącego, nerwowo wypowiadając zaklęcie. Żeby tylko czegoś nie sknocić…
C.D.N.
W tej części było o wiele mniej akcji, ale za to bardzo dużo dialogów i można było dowiedzieć się czegoś ciekawego na temat fabuły . Za bardzo nie wiem, co tutaj oceniać. Zdziwiłem się, że obaj ci czarodzieje byli krasnoludami. Ciekawe jest też zakończenie, kiedy z głowy Dantona ma być wymazane to wspomnienie. Ciekawe czy to się uda . Czekam na ciąg dalszy. Ocena bez zmian.
Bardzo mi się podobało. Glfion pisze swoje opowiadania bardzo obrazowo i wszystko co czytasz pojawia ci się przed oczami i oglądasz jakby film. Dobre sa dialogi , czytelne, naturalne. podoba mi się. Jeszcze troche nie rozumiem o co chodzi ale na pewno wyjaśnisz to potem. Pisz dalej bo przeczytam na pewno!!! Jest bardzo dobre!! 9/10 (nie wiem czemu nie 10/10 bo to chyba jedno z najlepszych opowiadań Rumblera czy Glifiona )
Dziękuję za wszystkie pochlebne opinie. Jestem w trakcie pisania kolejnego fragmentu, który najpewiej ukaże się dopiero jutro, ale dziś postanowiłem wrzucić pierwotną wersję mapy (rysowanej ręczenie). Póki co można znaleźć na niej wszystkie ważniejsze miejscowości, w tworzonym przeze mnie świecie.
Lub
http://img297.images...can000050hq.jpg
Osobiście polecam korzystać z linka. Musiałem ją sporo powiększyć, żeby mieściły się nazwy miast i wiosek. Dlatego jakość nie jest najlepsza, ale zawsze to lepsze niż nic.
"Kobieta jest jak zły mandaryn: im bardziej odstępuje od dobrych zasad, tym gorliwsza jest w słowach."
Mężczyzna chodził nerwowo po wielkiej izbie, pośrodku której stał wielki i ciężki dębowy stół. Na środku stał wielki, złoty, trójramienny świecznik. Płomień podskakiwał radośnie, zupełnie jakby nie zauważał nerwowej atmosfery, która rozlała się wokół niczym zapach kwiatu Sinty.
W kącie Sali siedziała kobieta. Swoimi pięknymi, zielonymi oczyma śledziła każdy krok mężczyzny, co jakiś czas tylko mrugała i falowała długimi rzęsami. Ciało miała powabne, purpurowa, aksamitna suknia odsłaniała niemal wszystko to, co powinna była zasłonić. Jednak spacerujący nerwowo nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, a ona wpatrując się w jego przygarbioną sylwetkę, obracała palcami pozłacany sztylet.
Mężczyzna w końcu zatrzymał się i spojrzał na rozcięcie z boku jej sukni. Kobieta spojrzała na niego uwodzicielsko i zawachlowała rzęsami po raz kolejny.
- Dlaczego otaczają mnie sami niekompetentni durnie?! – Odwrócił wzrok i spojrzał w okno. Wiatr targał mocno drzewem. – Dlaczego takie jest moje przeklęte szczęście?
Kobieta wstała ze swojego miejsca i wolnym krokiem zbliżyła się do stojącego, który znów zwrócił się w jej stronę. Objęła go delikatnie w pasie, prawą rękę kładąc na szyi. Poczuł zimną stal na karku. Malinowe usta zbliżyły się do jego ucha i wyszeptały.
- Masz mnie… a ja nie jestem niekompetentnym durniem. – Zaśmiała się cichutko.
Pachniała bzem, cudowny i oszałamiający zapach podziałał na niego niemal natychmiast.
- Tak Flavio, jesteś jedyną osobą, która nie opuści mnie w potrzebie. – Znów usłyszał jej śmiech. – Tylko tobie mogę zaufać i się zwierzyć.
- Zatem zrób to mój panie. – Powiedziała ściskając go mocniej.
Rozległo się ciche i nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Wejść! – Krzyknął mężczyzna zdejmując z siebie ręce Flavii. Odetchnął z ulgą, od zapachu kwiatów zakręciło mu się w głowie.
Do izby weszło dwóch ludzi prowadząc trzeciego, który sam nie mógł ustać na nogach. Wszyscy trzej zakuci byli w stalowe, płytowe zbroje na przedzie których, na aksamitnym materiale widniał herb królewski. Był to złoty gryf trzymający węża w swych szponach.
- Znaleźliśmy go w wiosce. – Powiedział stojący najbardziej na lewo. – W Daggerfall, był pijany jak świnia mości panie. Karczmarz nie miał ochoty wyrzucać go na zewnątrz, ale gdy ten zarzygał połowę przybytku… był do tego zmuszony.
- Obudźcie mi to ścierwo… ale zaraz! – Krzyknął wyraźnie zdenerwowany. Zapach bzu ulotnił się całkowicie, teraz czuć było już tylko smród wymiocin i alkoholu.
Dwaj rycerze zabrali się za budzenie nieprzytomnego, ale nie szło im to najlepiej. Otwierał oczy na chwilę, poczym znów zasypiał. W końcu zdenerwowana tym wszystkim kobieta podeszła do nich, z całej siły spoliczkowała mężczyznę. Widać było to mocne uderzenie, otrzeźwiło go całkowicie.
- Jak się nazywacie! Nazwisko, ranga i jednostka! – Krzyknął do niego mężczyzna po prawej.
- Ge… – Zająknął się – …Geavyn han Realwing, kapitan służący w wywiadzie jego królewskiej mości.
Z trudem powstrzymywał się, aby nie zwymiotować.
- W wywiadzie? A cóż takiego robisz dla naszego wywiadu, drogi chłopcze? – Spytał spokojnie mężczyzna stojący przed nim.
- Mia… miałem pilnować jednego z tych… Piromantów, ale gdzieś zniknął.
- Więc to tak wykonujesz swoje obowiązki?! Upijasz się do nieprzytomności i w dodatku gubisz swój cel? Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Won mi stąd! Zaprowadźcie go do Olfema, niech wymierzy mu karę dwustu batów, a potem do lochu z nim. Może to go otrzeźwi!
- Nie! Panie, tylko nie to! Nieee… – Głos stawał się słaby i niewyraźny, aż w końcu ucichł całkowicie za drzwiami.
Znów zostali sami, kobieta podeszła do niego. Zapach bzu ponownie wypełnił pomieszczenie.
- Może nie powinieneś być taki stanowczy, mój drogi Eryku. – Uśmiechnęła się delikatnie Flavia. – Ja rozumiem, że masz karać takich ludzi, ale to budzi niepotrzebny strach wśród ludzi. Kiedyś cię za to znienawidzą.
- Póki co, mój ojciec siedzi na tronie i ja nie muszę się martwić zdaniem ludu. Niech on dba o to całe pospólstwo za mnie… póki jeszcze może.
- Książe nie bądź pochopny w swoich słowach i czynach. Stary i sędziwy król Gaaenor, teraz wygląda zdrowojak nigdy dotąd. Zapewne nie wybiera się w objęcia Wandora, jeszcze nie teraz.
- Ludzie umierają, zarówno ci zdrowi jak i ci chorzy, śmierci nie sprawia różnicy ich stan majątkowy i zdrowie. Dobrze wiesz Flavio, że nawet po jego śmierci nie zasiądę na tronie. Matka o to zadbała, a ta przeklęta arystokracja zgodziła się bez szemrania. Nie lubią mnie, ale akurat to mnie nie martwi.
- Prędzej czy później i ona odejdzie w zaświaty, zaświaty wtedy…
- Nie łudź się, że będziesz panowała u mego boku… wciąż mam żonę i te przeklęte bachory. W świetle prawa…
- Od kiedy przejmujesz się prawem, mój drogi Eryku. To prawo strasznie cię krzywdzi, matka i ojciec są przeciwko tobie, ale nie ma innego męskiego potomka, który by odziedziczył tron. A żoną się nie przejmuj, wszystkie problemy kiedyś się rozwiązują.
Przesunęła palcem po jego wardze.
- Dowodzisz wywiadem… niech twoi ludzie zapłacą komu trzeba. Za pieniądze każdy zrobi dla ciebie wszystko. Mój drogi Książe, żoną się nie musisz przejmować. Zajmę się tym osobiście.
- A dzieci? – Spytał nieco zmieszany mężczyzna.
- Sądzę, że da się coś z tym zrobić. Cicho i szybko. – Kobieta uśmiechnęła się powabnie i kusząco. Po raz kolejny zawachlowała rzęsami.
Na chwilę oboje ucichli, Książe Eryk zaczął chodzić nerwowo po izbie. Zmarszczył czoło i przygryzł wargi, rozważał skutki planowanych działań. Nie wyglądało to zbyt zachęcająco. Możni, gdy dowiedzą się o śmierci Gaaenora i królowej, będą woleli wybrać kogoś spośród siebie, niż oddać jemu władzę. Istniało prawo, uchwalone przez starego króla, mówiące, że jeśli następca tronu nie okaże się godzien piastowania tego stanowiska, rada królewska może wybrać kogoś, kto będzie sprawował władzę zamiast niego. Był pewien, że tak się stanie, lecz na chwilę inna myśl odwróciła jego uwagę od zdobycia tronu.
- Co ja mam zrobić z tym zaginionym Piromantą? Muszę to jakoś wytłumaczyć temu staremu… niedołężnemu głupcowi. W końcu i tak ta wiadomość do niego dotrze.
- A co masz powiedzieć… powiedz, że ostatnio widziano go jak kierował się na południe. Zapłać kilku świadkom i problemu nie będzie. Niech będzie zdrajcą, a jeśli już nie żyje to tylko lepiej dla niego.
- Nie chcemy konfliktu z krasnoludami. Co prawda to chyba jest nieuniknione… ostatnie wydarzenia w Taffalos tylko to potwierdzają. Równie dobrze można rozpuścić plotki, że król Daenidar z Matarengii, próbuje ich wszystkich zdobyć do własnych celów.
- Uważaj żeby przez jakiegoś odmieńca nie wywołać wojny.
- Gdyby jednak Gaaenor zginął z rąk Wirtańczyków, to mógłbym wreszcie stanąć na czele wojsk. Jako dobry wódz zdobyłbym uznanie tych błaznów, a i miałbym do swojej dyspozycji całą armię. Kto by się sprzeciwił?
- Twoje plany są wielkie, ale i ryzykowne w realizacji. Możesz ponieść klęskę, a wtedy wszystko będzie skończone.
- Wtedy… – Rzekł podnosząc głos. – Wtedy stanę się częścią historii!
Odwrócił się od Flavii i spojrzał na drzewo kołyszące się na wietrze.
- Nadchodzą czasy burzy i niepokoju…
C.D.N. niebawem
No, jak zwykle świetnie, fajnie, że z każdą częścią ukazujesz ile osób jest wplątanych w tą "intryge". W tej części było więcej dialogów niż akcji, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się czegoś o świecie, w jakim żyją postacie i o zamiarach
No i ta mapka, zajefajna
Moja nota 9/10
Pozdrawiam
Król Gaaenor, również patrzył w okno. Widział przez nie ruchliwe miasto, ludzi kroczących ulicami. Biegnących aby załatwić swoje sprawy. On miał wiele zmartwień, jednak największym był niepokorny syn. Stary król od lat znosił kaprysy swojego syna, liczył na to, że chłopak zmieni swoje nastawienie i będzie godny przejęcia władzy w kraju.
Za swojego panowania, Gaaenorowi udało się podpisać traktat pokojowy kończący serię wojen z krasnoludami. Mimo to ciągle wybuchały jakieś konflikty na pograniczu. Do tego z zachodu nadchodziły wieści o ruchu wirtańskich wojsk, wzdłuż granicy z państwem Gaaenora, Tefalią. Na Ziemiach Niczyich znajdowali schronienie rozbójnicy, król nie mógł wkroczyć tam, aby ich wszystkich wyciąć. Każde wkroczenie armii mogło zostać poczytane za agresję i próbę przejęcia spornych z krasnoludami, ziem.
Króla martwiła również kwestia dziwnej zarazy, która zabijała nie tylko chłopów, ale także wielu mieszczan i arystokratów. Nagły atak zimy spowodował śmierć wielu zwierząt hodowlanych, ale głównie koni, przez co królewska armia została bardzo osłabiona. Tefalia pozbawiona słynnej konnicy, nie mogła stawiać skutecznego oporu na wypadek ataku nieprzyjaciół.
Na końcu pozostała sprawa Piromantów, których Gaaenor sprowadził, aby zaradzić klęsce zimna. Kosztowało go to wiele. Zarówno pieniędzy jak i nerwów. Przybysze szybko się rozeszli po całym kraju, a zima nagle znikła. Nikt nie wie czy to dzięki nim, ale jedno jest pewne… wkrótce cała ta zgraja zwróci się po zapłatę.
- I co ja mam zrobić w tej sytuacji? – Król skierował to pytanie do siebie. – Kraj się sypie, jesteśmy o dzień drogi od wojny. Daenidar czeka tylko na pretekst do ataku… tak samo krasnoludy. Siła armii topnieje w oczach wraz ze śniegiem, a na dodatek ten przeklęty gówniarz tylko marzy o tym żeby się mnie pozbyć!
- Niech wasza królewska wysokość uspokoi. – Odpowiedział mężczyzna stojący obok królewskiego tronu. Pod pachą trzymał czarny hełm. – Książe Eryk nie odważy się na tak radykalne kroki. Możni nie przyznają mu korony, nawet, jeżeli pozostanie jedynym pretendentem do tronu Tefalii. Ma po prostu związane ręce.
- O! Błogosławieni naiwni, że nie wiedzą o czym mówią. Jesteś moim doradcą Baribbanie, ale czasem mówisz rzeczy, od których głowa zaczyna mnie boleć. Zajmij się taktyką, czyli tym co najlepiej ci wychodzi. Synem sam się zajmę.
- Miłościwy panie. Odradzam. – Pokręcił przecząco głową strateg. – Jeżeli zrobimy coś wbrew woli większości w senacie, może dojść do zamieszek. Musimy to najpierw z nimi uzgodnić.
Gaaenor chwycił ręką swe siwe włosy i zaczął je ciągnąć ze złości.
- Więc mamy czekać bezczynnie, aż to spasione bydło się zbierze i coś uzgodni? Przecież to może trwać tygodniami, a czasu akurat nie mamy. Gdyby nie mój dziad Meondaff, nie byłoby problemu z nimi… ale zapragnął aby lud też mógł brać udział w rządach.
- W najbliższym czasie wszystko się wyklaruje.
- Oby…
Król ponownie podszedł do okna, spojrzał na rynek. Wielki tłum zebrał się na placu przed ratuszem, pomiędzy ludźmi prowadzono więźnia. Od pasa w górę był nagi. Wprowadzony na drewniane podwyższenie, został przykuty do drewnianej belki ustawionej poziomo. Za nim wszedł uroczyście ubrany mężczyzna, wyciągnął zwój i zaczął czytać.
- Słuchajcie, słuchajcie. Ja, wielmożny Książe Eryk, z łaski Daffina, pan Tyllos, baron Sammiduanu. Skazuję tego oto kapitana armii królewskiej, Geavyna han Realwinga, na karę chłosty, za zaniedbania i zdradę interesu królestwa. Niech to będzie przestrogą.
Pośród tłumu zaczęły krążyć plotki. Raz. Mężczyzna krzyknął. Ludzie rozmawiali coraz głośniej, zakłady po ilu batach straci przytomność. Dwa. Zduszony krzyk. Ktoś wrzasnął „śmierć zdrajcom”, strażnicy rozgonili rzucających w skazańca warzywami. Kolejnych krzyków i uderzeń bata nie było już słychać. Królowi zrobiło się niedobrze na widok tego wrzeszczącego motłochu.
- Tak właśnie umiera kolejna ofiara mojego syna. Najgorsze jest to, że mam coraz mniej do powiedzenia.
Danton obudził się nagle. Rozejrzał się szybko dookoła i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Właśnie docierał do Daggerfall, kiedy… jak sądził, stracił przytomność. Zszedł z łóżka i spojrzał przez okno. Było południe, a on znalazł się w Viltaen. Nie wiedział jak, nie wiedział kiedy. Podrapał się po głowie, ale jego ręka trafiła na wielki strup, bolało potwornie. Szybko pozbierał swoje rzeczy, wyszedł z pokoju i zszedł na dół po schodach. Miejsce w którym się znajdował, okazało się czymś w rodzaju hotelu.
- O! Obudził się pan wreszcie! Jak się pan dziś czuje? – Zagadnął uprzejmie, siedzący za ladą człowiek. Był on raczej niskiego wzrostu i z wyglądu przypominał bardziej krasnoluda niż człowieka, ale tak potwornie chudego krasnoluda Danton Sullis w całej swojej podróży, nie widział.
- Tak, tak obudziłem się. Dziękuję za troskę, ale czuję się okropnie. – Odpowiedział prędko, masując głowę.
- Czyżby to kac doskwierał? Wczoraj się pan wtoczyłeś do mojego hoteliku jak pijany, chciałem wyrzucić, ale jak pan złotem płacił, to dałem najlepszy pokój jaki miałem.
- Przyszedłem sam?
- Tak absolutnie samiusieńki. – Zełgał siedzący za ladą. – Było to około… hmm… około północy. Właśnie opuszczałem swoje miejsce. Noc spędzam z żoną. Strasznie babina jest zła, jak nie wracam do domu. Zostawiam klucz na ladzie, żeby wynajmujący pokój mogli wyjść na zewnątrz, ale drzwi zamykam. Trochę później i by się pan całą noc dobijał.
Danton zajrzał do sakiewki, którą miał przywiązaną do pasa. Pokój musiał być wyjątkowo drogi, ale nie chciał się wykłócać, skoro i tak narobił takiego kłopotu gospodarzowi. Chociaż za taką cenę, mógłby ludzi z innych pokojów powyrzucać i zająć je wszystkie. Danton podziękował, ukłonił się grzecznie i złorzecząc pod nosem wyszedł na zewnątrz.
Słońce grzało przyjemnie, a śnieg, który do tej pory był wszędzie, znikał bardzo szybko. Niewiele go już zalegało na ulicach. Gdzieniegdzie leżał martwy kot, czy pies, choć i koń się parę razy znalazł. Sullis przypomniał sobie, że i jemu poczciwa klacz padła. Fionna, bo tak miała na imię, była bardzo bystrym zwierzakiem o karej maści. Bardzo Dantonowi jej brakowało, wiele razem przeszli.
Idąc powoli ulicami przechodził obok placu, na którym zebrało się mnóstwo osób. Dookoła było strasznie głośno, tak że Danton nie słyszał własnych myśli. Właśnie wymierzano karę chłosty, a mężczyzna przykuty do drewnianej belki był nieprzytomny. Wokół unosił się niezbyt przyjemny zapach psujących się ryb. Skręcił w prawo, aby oddalić się od tego hałaśliwego ludzkiego skupiska. Po kilku chwilach wyszedł na mniejszy placyk, na którym znajdowało się mnóstwo straganów z żywnością, orężem, ubraniami oraz innymi, mniej potrzebnymi rzeczami. Danton Sullis szukał jakiejś gospody, gdzie mógłby zjeść coś ciepłego i najlepiej, bardzo tłustego. Był piekielnie głodny.
- Ty ćwoku! – Rozległ się czyjś głos. – Już tyle razy żech ci mówił… zawsze ty coś musisz spieprzyć, bo inaczej się świat zawali. Tak trudno patrzeć pod nogi?!
- Jak leżał śnieg to tego gówna nie było widać. A żem wdepnął to chciałem wytrzeć o cuś.
- Ale po cholerę wymachujesz tym laciem? Wcale nie musiałeś rozwalać tych wszystkich dzbanków. Mam do czynienia z kretynem! Jak długo jeszcze będę musiał cię znosić?
Danton uśmiechnął się i wyszedł w końcu z targowiska. Wciąż szukał gospody. Kwiczący krzyk mężczyzny wydał mu się dziwnie znajomy, ale nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Dotarł do miejsca z szyldem nad drzwiami, „Pod pękniętym Barłogiem”. Nazwa wydawała się zachęcająca, więc wszedł do środka. Pierwszą rzeczą wewnątrz, jaką zauważył, był łeb dzikiej świni wiszący na wprost od wejścia. Dookoła stało mnóstwo małych ław, przy których siedziało pełno ludzi. Wszyscy krzyczeli, pili, śmiali się. Jedynie koło lady zostało kilka wolnych miejsc i to właśnie tam Danton postanowił usiąść. Zbliżył się do człowieka stojącego za ladą. Jego twarz dziwnie przypominała łeb tego zwierzęcia ze ściany. Na wielkim brzuchu widać miał niegdyś biały fartuch, teraz był on żółty, a miejscami nawet brązowy od plam. Czarne, tłuste włosy opadały mu na czoło .
- Jedno zimne piwo i coś do zjedzenia, mości panie gospodarzu! – Rzucił Sullis, do mężczyzny.
- Już się robi! – Odpowiedział szybko, wycierając kufel o fartuch. Kantonowi przeszła ochota na picie.
Właściciel wrócił po krótkiej chwili niosąc miskę z jedzeniem. O dziwo, pachniało i wyglądało całkiem apetycznie. Danton rzucił srebrną monetę.
- Dam jeszcze jedną taką, jeżeli pan mi powie, gdzie mogę konia kupić.
- Panie! U nas konia to ze świecą szukać! Każdego, nawet najgorsze kobyły armia wykupuje, zapotrzebowanie wielkie, a towaru nie ma. Niech pan zatrzyma swoje srebro.
- Wielkie dzięki i za to. – Odpowiedział uprzejmie, ale gospodarz zajmował się kolejnym klientem.
Danton zjadł wszystko ze smakiem, wypił nawet piwo z niepewnie wyglądającego kufla. Odstawił naczynia na ladę i wyszedł, kłaniając się grzecznie. Od czasu, gdy bolała go głowa, był dla wszystkich bardzo miły. Przed nim jeszcze daleka droga. Przed wejściem do gospody zobaczył grupę przechodzących żołnierzy z gryfem na napierśnikach. W dłoniach nieśli halabardy, a niektórzy rohatyny i gizarmy, jedynie idący na przedzie dowódca trzymał miecz. Na głowie miał hełm z wetkniętym pawim piórem. Nie wyglądał na zadowolonego.
Baribban an Alamein, doradca króla Gaaenora, do spraw wojskowych wrócił do swojego domu, który mieścił się przy rynku niedaleko ratusza. Słońce chyliło się ku zachodowi. Miał nadzieję, że król nie wezwie go już dzisiaj. Hełm położył obok łóżka, przystąpił do zdejmowania zbroi. Na bok odłożył lekie rękawice, zarękawia, naramienniki oraz pozostałe elementy osłaniające ręce. Dalej przyszła pora na nogi, gdy pozostał w samym napierśniku rozległo się głośne pukanie do drzwi wejściowych.
- Chwileczkę! – Krzyknął, nie lubił gdy mu przeszkadzano w czasie zdejmowania zbroi.
Znów rozległo się walenie w drzwi, tym razem było o wiele głośniejsze i częstsze. Baribban nie wytrzymał. Chwycił miecz oparty o brzeg łóżka.
- Już idę! – Wrzasnął wściekle. – Do cholery już idę!
Gdy miał zejść po schodach, usłyszał trzask wyłamywanych drzwi. Uniósł miecz, był gotów do ataku. Na dole przy schodach pojawiło się kilku ludzi. Jeden z nich, mający pawie pióro w hełmie odezwał się głośno.
- Generał Baribban an Alamein? Z rozkazu księcia Eryka Tyllyjskiego jest pan aresztowany za zdradę króla i knowania przeciwko sprawiedliwej władzy księcia.
- Chyba sobie kpicie żołnierzu! Skazać mnie może jedynie król!
- Rozkazy mam jasne! A ochrona dobra królestwa, należy do obowiązków księcia. Nie musimy pana sprowadzać żywego! Albo pójdzie pan po dobroci, albo zawleczemy truchło. Bez różnicy.
Rycerz nie odpowiedział, jedynie spojrzał z pogardą na stojących na dole. Po chwili ciszy, jednak odezwał się.
- No to chodźcie!
Człowiek z pawim piórem cofnął się, a żołnierze zaczęli wbiegać po schodach. Pierwszy z nich został kopnięty w twarz przez generała, stoczył się przewracając kilku innych. Gdy pierwszy z nich dotarł na górę pchnął rohatyną, celował w szyję, jednak szybko dostrzegł swój błąd. Baribban sparował atak, piruet i ciął w szyję żołdaka. Ten zatoczył się upadł bezwładnie na podłogę. Jego miejsce szybko zajęło kolejnych trzech. Stosowali podobną technikę ataku, ale najwyraźniej wyciągnęli wnioski z porażki towarzysza. Celowali w nieosłonięte części ciała, głównie w podbrzusze. Generał sparował kolejny cios, parada, odskok, zamach i cięcie z półobrotu. Lekki jednoręczny miecz przeciął bez trudu szyję. Pchnął, kolejny żołnierz upadł z przebitym sercem, Baribban szybko ciął w lewo raniąc twarz przeciwnika. Ten nie miał już ochoty na dalszą walkę. Kolejny pojawił się mężczyzna ze złamanym nosem, z którego wciąż ciekła krew. Kilku wybiegło przez drzwi porzucając swoją broń. Na dole wciąż stał ten z pawim piórem, nie mógł się zdecydować co ma zrobić. Jednak rozkazy przekonały go ostatecznie. Groźba kary śmierci, zmobilizowała go do ataku. Wbiegł po schodach w momencie, gdy żołdak ze złamanym nosem właśnie opadł na ziemię, był pozbawiony ucha, a długa szrama biegła przez całą twarz. Miał przebity napierśnik na wysokości serca. Zalany krwią generał dyszał ciężko, patrzył na pawie pióro ze złością. Dowódca zdjął hełm i rzucił go na podłogę. Odetchnął trzy razy głęboko i rzucił się z krzykiem na generała. Ten jednak schylił się sprawnie unikając ciosu i pchnął od dołu w brzuch przeciwnika. Pawie pióro zacharczał, zatoczył się, opadł na kolana. Z jego ust popłynęła ciemna, prawie czarna krew. Po chwili uderzył twarzą o ziemię, plama juchy wokół jego głowy zaczęła rosnąć.
Baribban schował pospiesznie miecz do pochwy i zarzucił na siebie płaszcz podróżny. Sięgnął jeszcze po sakiewkę ze złotem. Strącił świeczkę na łóżko, które natychmiast zajęło się ogniem. Zbiegł prędko po schodach. Po wyjściu skierował się do stajni przy ratuszu. Na placu nie było nikogo. Słońce już zaszło. Kazał osiodłać konia najszybciej jak się da.
- Ależ panie… ja nie mogę! – Rzekł mężczyzna niemal płacząc.
- Wiesz kim ja jestem? – Spytał generał.
- Ależ wiem mości panie… ale ja naprawdę nie mogę. Zarządzenie jest. Wydać konia nie mogę!
- Jakby cię pytali, to groziłem ci śmiercią, a teraz idź przygotuj mojego bułanego wałacha. Muszę szybko wyjechać!
Mężczyzna odszedł pospiesznie. Wrócił niedługo potem prowadząc piękne, osiodłane zwierze. Baribban wskoczył na konia, wsunął nogi w strzemiona, wziął wodze w dłoń i uderzył lekko boki wałacha. Poklepał go po kłębie. Koń szybko przeszedł od stępu do galopu. Tętent kopyt o bruk, odbijał się echem w wąskich uliczkach miasta. Wkrótce dotarł do północnej bramy, strażnicy nawet nie zdążyli zareagować, gdy koń przebiegł obok nich. Czym prędzej wszczęli alarm, ale było już zbyt późno aby dogonić pędzącego generała. Teraz pozostaje podróżować na wschód, do granicy. A potem do Kael Movis. Może u elfów znajdzie spokój.
C.D.N.
No opowiadanko zajefajne, błędów nie widziałem, bardzo szybko się je czyta i jest dosyć długie. Opowiadanie jest złożone prawie z samych dialogów, a z właszcza w ostatniej częśći. Jestem ciekawy gdzie to było hmm. Mapka też jest fajna, a najbardziej ciekawi mnie co stało się z Daltonem. Tylko jak narazie nie zauważyłem jakiegoś głównego celu, no może to jest tajemnica z tymi piromantami i z tym królestwem.
Moja nota 9/10
No i kolejna, świetna część. Tym razem jest tu zarówno akcji, jak i dialogów i o takie połączenie mi najbardziej chodzi . Bardzo podobał mi się motyw z generałem . Powoli fabuła zaczyna się rozkręcać i mamy coraz więcej intryg . Błędów jako takich się nie dopatrzałem. Co najwyżej literówek . Ocena 9/10 i czekam na CD ^^.
Niech to przegapiłem trzykrotnie aktualizacje twojego opowiadania. Już to nadrabiam. Dwie poprzednie stoją na wysokim poziomie i akcja toczy się w odpowiednim rytmie. To tyle do tamtych. Teraz ocenie to, co dałeś ostatnio. Wyważyłeś i akcje i dialogi, co się chwali i jest ważne w opie. Błędów raczej nie ma, choć coś tam mogło umknąć. Co najważniejsze wspaniale się czyta i jest wystarczająco długie.
Ocena to mocne 9/10.
Pozdrawiam.
Ps: Naprawdę fajna mapa.
Do tej porynie miałem pewności czy to jest twoje najlepsze opowiadanie. Teraz jestem przekonany że to chyba najlepsze z opublikowanych na gothic upie. Bardzo wciąga. Akcja dzieje sie nie za szybko. Dobrze opisane wydarzenia. Doskonała fabuła jesteś konsekwentny w tym co piszesz i to czuć jak się czyta. Obawa rycerzy przed księciem , opisy martwych zwierząt po mrozach, dobra robota
Wszystko w tym opowiadaniu jest świetne, ale widziałem jeden błąd:
"Głowa bolała potwornie, jakby ktoś uderzył Dantona z całej siły krasnoludzkim młotek kowalskim." Chyba powinno być "młotem kowalskim"? Ocena opowiadania to 9.5/10, bo 10/10 nigdy nie daję. Pisz dalej, bo wszyscy czekają i pozdro dla wszystkich!
Przeklęty word... - Glifion
Poprzedni fragment uzupełniony o nową część.
Niedługo potem generałowi udało się dotrzeć do granicy z Li Vilien, wolnym, pokojowym królestwem elfów. Baribban ściągnął wodze, koń zatrzymał się tuż przed wysoką, jasnowłosą elfką, która stała pilnując przejścia granicznego. Nieopodal, na trawie siedziało dwóch chłopów. Kłócili się, a jeden z nich krzyczał strasznie głośno. Ich język zupełnie nie przypominał chłopskiego stylu wypowiadania się.
- Nie! Znowu to samo! – Kwiczący głos odbijał się od ściany lasu. – Meaning mnie pokarał takim idiotą! Ty ciulu głupi!
- Skąd miałem wiedzieć, że nie przeniesie nas dalej? Hę? – Odpowiedział spokojnie drugi chłop. Palcem prawej ręki podrapał się po nosie. – Spróbujemy jutro. Musimy odzyskać siły.
- Masz zamiar tu tak siedzieć i czekać?
- Tak, a ty się uspokój mój przyjacielu. Co ma być to będzie… a pośpiech tylko wszystko pogarsza.
Generał odwrócił się do stojącej przed nim elfki.
- Ean Yeandil? – Spytała spokojnie. W ręku trzymała długą włócznię, jej zielone oczy patrzyły uważnie na jeźdźca.
- Do Kael Movis. – Odrzekł równie spokojnie.
Zajrzał do juków i wyciągnął kawałek papieru i podał go strażniczce. Jasnowłosa elfka nie oglądała go zbyt długo. Szybko oddała go Baribbanowi, zeszła z drogi aby mógł swobodnie przejechać.
- Den aole Movei.
- Dziękuję, mam nadzieję, że taką moja droga będzie. – Odpowiedział grzecznie generał, chowając glejt.
Uderzył piętami w boki konia, Movei ruszył zwolna. Teraz nie było potrzeby się spieszyć, był na spokojnej ziemi. Jednak musiał pamiętać o tym, że będzie cały czas obserwowany, pomimo tego, że nie widać nikogo w pobliżu.
Znajdował się na głównym gościńcu, najlepiej było dla niego pozostać na tym trakcie. W lasach mieszkało wiele stworzeń, które wprost nie znosiło ludzi. Było głównie driady, fauny, nimfy, oraz wszelkiej maści karły. Większość z nich żyło na tyle długo, że mogły pamiętać czasy Wielkiej Grozy, czyli oczyszczenia ludzkich królestw ze wszystkich nieludzi.
Po paru godzinach jazdy, koń wydawał się być zmęczony. Nie był przystosowany do tak długich i wyczerpujących podróży. Baribban musiał się zatrzymać, aby napoić konia i dać mu wypocząć. Sam też miał dosyć. Wciąż nie było widać Północnego Gościńca. Na szczęście w pobliżu płynął niewielki strumyk.
- Witaj… o wielce strudzony podróżniku! – Generał usłyszał męski głos. – Jakież to złe wichry, sprowadzają cię aż tak daleko od domu?
Baribban odwrócił się w jego stronę, gdy tylko ugasił pragnienie. Był to starzec w długiej szacie, przewiązanej w pasie sznurem, który zwisał aż do ziemi. Miał długą siwą brodę, rumiane policzki i wąskie zielone oczy, którymi szybko badał sytuację. Ręce miał schowane w długich rękawach, więc generał nie do końca wiedział, czego się może po nim spodziewać. Starzec nie zamierzał czekać na odpowiedź.
- Zapewne podróżujesz do Kael Movis, czyż nie? – Uśmiechnął się dobrodusznie, zupełnie jakby rozmawiał z dzieckiem.
- Tak… ale… – odpowiedział niepewnie.
- Jak chcesz coś wiedzieć, to najlepiej przyjechać właśnie do Eal Mer, kraju elfów. My wiemy tu o wszystkim. Och! Wybacz mi mój nietakt. Nazywam się Fagnir i jestem druidem.
Ukłonił się jak przed damą dworu. Baribbanowi wydało się to dosyć zabawne.
- A ja…
- Mój drogi generale… jak już mówiłem, wiemy więcej, niż możesz sobie wyobrazić. Może coś ci zaproponuję. Przed tobą jeszcze daleka i męcząca podróż, mogę coś na to poradzić.
- Słucham zatem uważnie.
Druid nie powiedział nic więcej. Odwrócił się do niego plecami, wyciągnął w końcu ręce ze swych rękawów. Wyprostowanym palcem prawej dłoni, zaczął rysować w powietrzu znak. Najpierw okrąg, wpisany w niego trójkąt, półksiężyc i jeszcze kilka falistych linii. Kiedy skończył, znak rozbłysnął błękitnym światłem. Wokoło zrobiło się zupełnie jasno. Słońce powoli wyłaniało się zza lasu na wschodzie. Znak powiększył się znacznie, swoim wyglądem przypominał teraz wir. Baribban siedział z otwartymi ustami, wpatrzony w to błękitne zjawisko. Fagnir spojrzał na niego i uśmiechnął się.
- Po drugiej stronie portalu jest Kael Movis. Idziesz?
- A co będzie z moim koniem?
- O nic się nie martw.
Druid pogładził się po brodzie. Po chwili pojawiły się dwie istoty, były to pokryte liśćmi kobiety, jakby elfki, ale ich wygląd był bardziej dziki. Nie patrzyły na podróżnika zbyt przyjaźnie. Zbliżyły się do konia, który nawet nie przerwał swojego porannego posiłku. Z portalu wystawała głowa Fagnira.
- Idziesz w końcu? – Spytał mocno zniecierpliwiony.
Dwie istoty poprowadziły wierzchowca w kierunku lasu, zza którego wychodziło słońce.
- Idę… – Odpowiedział Baribban niepewnie, poczym wszedł w portal.
Na polance nie pozostał żaden ślad ich pobytu. Błękitna poświata znikła szybko pozostawiając po sobie jedynie fiołkowy zapach.
Na korytarzu rozległ się głos ciężkich kroków, były one szybkie i jakby nerwowe. Wkrótce do sali, w której stał tron, wpadł ubrany w zbroję rycerz. W drżącej dłoni trzymał zwój. Dyszał ciężko, próbując przemówić.
- Mój panie! – Wycharczał do podnoszącego się z łoża. – Mam wieści, ważne wieści!
- Ochłoń nieco, nalej sobie wina i zwilż nim gardło. O tam na stole stoi.
Zbliżył się do dzbana, w którym to znajdowała się ciemna ciecz. Nalał szybko i nerwowo, a potem równie szybko i nerwowo wypił zawartość kielicha. Przyjemne ciepło rozeszło się po jego ciele.
- Mości Książe! Król zamordowany… królowa również. – Wykrzyczał w końcu, wyciągnął w kierunku Eryka rękę ze zwojem.
- Och to straszne! – Zawołał leżący w łożu Książe, nie okazywał ani odrobiny smutku. Zaczął spokojnie dłubać sztyletem w paznokciach, nie patrząc na rycerza. – Cóż ja biedny teraz pocznę?! Źli Wirtańczycy zdobędą stolicę i któż będzie rządził naszym biednym, targanym wojną, krajem? Nalej mi wina przyjacielu. Nie, nie do tego kielicha. A powiedz mi, co z naszym sławnym generałem?
- Ostatni raz widziano go jak kierował się do granicy z Eal Mer…
- Liczyłem na jego umiejętności. Wiesz co trzeba będzie teraz zrobić? – Nie patrzył, wciąż dłubał sztyletem. Pięknym i złoconym, wprost godnym króla. – Zatem słuchaj mnie uważnie. Baribban an Alamein jest zdrajcą, zamordował króla i królową, a potem zbiegł w kierunku Ziemi Niczyich. Rozumiesz?
- Doskonale książe! – Odpowiedział szybko.
- Więc dalej… potem zapewne skręcił ku granicy z Karr-ar Gad. Nasz wywiad doszedł do jego zleceniodawców. Okazało się, że pracował dla krasnoludów. To powtórzysz burmistrzowi, który ma to ogłosić publicznie. Potem pojedziesz do… co tam skrobiesz?
- Nic panie! Notuję nieco, żeby nie zapomnieć.
- Dobrze… na czym to ja… a tak! Gdy tylko dogadam się z Daenidarem, wyruszysz na spotkanie z Wielką Radą. Z tymi tłustymi nierobami, zowiącymi się arystokracją. Przekażesz im wieści. Daenidar, ofiaruje nam autonomię, ale tylko pod warunkiem, że to ja będę sprawował władzę oficjalnie i faktycznie. Teraz wynocha! Boli mnie głowa.
Rycerz bez słowa wyszedł z komnaty, zamykając za sobą drzwi, tak cicho jak się tylko dało. Książe Eryk pozostał sam ze swoimi myślami. Szybko zasnął, choć słońce już dawno wzeszło ponad budynki miasta. Flavia przytuliła się do niego mocniej, uśmiechając się przy tym.
Baribban patrzył ze zdumieniem na wszystko, co go otaczało. Nie było to Kael Movis, lecz mała, drewniana chatka. Jeden głębszy oddech i się rozpadnie, pomyślał. Cholerstwo jedne i licho jakieś. Fagnir biegał dookoła zbierając różne zioła i kwiaty. Generał nie mógł uwierzyć, jak taki staruszek mógł poruszać się tak zwinnie i szybko. Baribban nim się obejrzał, był już w środku. Z tej perspektywy, chata była o wiele większa niż z zewnątrz. Nie wyglądała jednak jak zwykła mieszkalna siedziba, przypominała raczej laboratorium. Dookoła stało mnóstwo szaf i regałów. Na półkach zalegały słoje zawierające różne przedmioty, zwierzęta oraz rzeczy, które wzbudzały czyste obrzydzenie. Zakonserwowane ludzkie oczy obserwowały każdy jego krok, dłonie próbowały go bezskutecznie pochwycić, a liczne języki próbowały mu coś powiedzieć.
Baribban w całym swoim życiu widział wiele ciał, ofiar bitew. Jednak taki natłok pojedynczych części ludzkich przerażały go nieco. Wlepił swój wzrok w podłogę. W kącie stało kilka beczek, ale wcale nie był ciekaw co się w nich znajduje. W powietrzu unosił się smród zmieszanego alkoholu i zgnilizny. Fagnir grzebał przez dłuższą chwilę w drewnianym kufrze. Wyjął z niego kilka małych buteleczek, a także kilka większych.
- Miałeś mnie przenieść do Kael Movis – stwierdził sucho generał, gdy w końcu przyzwyczaił się do otaczającego go smrodu – A ty przyprowadziłeś mnie do tej trupiarni. Czegoś tu chyba nie rozumiem.
- To jest moje małe laboratorium, a nie żadna trupiarnia. To, co jest w tych słojach, to szczątki ludzi poległych w bitwach, wszyscy którzy próbowali walczyć z elfami i driadami.
- Gówno mnie to obchodzi! – Wrzasnął Baribban wściekle. – Nie o to pytałem.
Druid odwrócił się nie zwracając uwagi na słowa gościa. Fagnir pacnął się w czoło mrucząc coś pod nosem. Wrócił pospiesznie po małą fiolkę z fioletowym płynem, która leżała pośród ksiąg na bukowym stole.
- Wszystko to – kontynuował Fagnir jakby do siebie – co stoi na półkach, zdobyłem z niemałym trudem. Po bitwie mało co jest przydatne, a dziwożony nie dbają o dostarczanie mi materiałów do badań. Cholerne wiedźmy… szyją z tych swoich łuków tak, że zanim coś znajdę, nogi mi w rzyć wchodzą. Potrzebowałem zabrać kilka przydatnych eliksirów.
- A więc teraz przeniesiesz mnie do Kael Movis?
- Nie. – Odpowiedział spokojnie druid.
- Ale przecież mówiłeś…
- Wiem dobrze co mówiłem. Dostaniesz się do Kael Movis… ale nie teraz. Nie ma zgody na to żebyś się tam dostał. Elfy nigdy nie lubiły ludzi, to powinieneś wiedzieć. Właściwie to nikt nie lubi ludzi.
- A ty? Ty też jesteś człowiekiem.
- Jestem druidem, a nie człowiekiem… nie obrażaj mnie. To wielka różnica. Moje pochodzenie nie ma tutaj znaczenia, dopóki pełnię swoją funkcję.
- Nieważne. Dlaczego zatem mnie tu sprowadziłeś?
- Musiałem stąd coś zabrać.
- Kurwa mać! Skoro nie zabierzesz mnie do Kael Movis, to po co mnie tu sprowadziłeś? Mów, albo cię potnę!
- Niby czym? – Spytał wesoło Fagnir, spojrzał z pobłażaniem na gościa, który szukał nerwowo swojej broni.
Rubaszny staruszek zaśmiał się. Jego siwa broda zafalowała radośnie, wyglądała dziwacznie. Wplecione w nią liście i pędy upodabniały go do jakiegoś leśnego pustelnika. Zielone oczy świeciły w półmroku.
- Gdzie do diabła jest moja broń? – Syknął wściekle Baribban.
- Przeklęte dziwożony! – Krzyknął śmiejąc się druid. – Mają mnóstwo talentów, wiedźmy jedne.
- Jak mogłem nie zauważyć braku mojego miecza?!
- Nie zamartwiaj się tym aż tak bardzo. Odzyskasz go wkrótce, gdy nadejdzie pora. Zapach moich ziół odwraca uwagę od błahych spraw.
Generał dopiero teraz poczuł dziwny zapach ziołowej mieszanki. Robiło się coraz dziwniej, z każdą chwilą czuł odpływające siły.
- Przejdźmy do sedna sprawy. – Fagnir zbliżył się, Baribban poczuł mocny zapach oszałamiających go ziół. Nie sprowadzałem cię tu bez powodu mój drogi. O nie! Wierzysz w przeznaczenie?
- Słucham?
Druid zaczął głaskać swoją brodę, wytrząsając z niej mnóstwo liści. Wszystkie były świeże i mocno zielone. Zapach ziół całkowicie stłumił i wymazał smród zgnilizny i alkoholu.
- Spytałem czy wierzysz w przeznaczenie… ale z tego co widzę, mogę stwierdzić, że nie. Jednak my, tu wierzymy w to, że każdy ma swoją rolę do spełnienia. Nie skierowało cię tu tchórzostwo, lecz prawdy cel. Chciałeś odnaleźć przyjaciela, prawda? Nie musisz odpowiadać, ja wiem że tak jest. Nic nie jest przypadkowe, wszystko ma swoją przyczynę i znaczenie. Nie będę cię tu więził, nie myśl, że takie jest moje zadanie. Ja jestem pośrednikiem i kimś w rodzaju wysłannika. Rozumiesz?
Nie odpowiedział. Nie mógł.
- Mam propozycję. Dam ci wolny wybór, choć to nie ma znaczenia. Są trzy drogi. Pierwsza: zrezygnujesz z podróży do Kael Movis i powrócisz do swojego kraju, kraju targanego wojną, zdradą i obłudą, gdzie najpewniej zginiesz. Druga: natychmiast wyruszysz do Ishten Daaru, tam spędzisz miesiąc, sam. Trzecia: elfy organizują mały wypad, a właściwie polowanie na bandytów, którzy bez ustanku przekraczają naszą granicę od strony Ziemi Niczyich. Wybierając którąś z dwóch ostatnich dróg, pokażesz, że jesteś godzien ukończenia podróży. Nie wiesz dlaczego, ale zależy ci na tym. Czekam zatem na twoją odpowiedź, na twój wybór.
Baribban poczuł jak odzyskuje władzę nad swoim ciałem, wysłuchał słów druida uważnie. Był pewny swojego wyboru.
- Pójdę do walki z ekspedycją elfów. – Odpowiedział po chwili namysłu.
- Cóż to było nieuniknione. – Fagnir uśmiechnął się lekko odsłaniając białe zęby. – Innej odpowiedzi się nie spodziewałem.
- Po co więc dałeś mi wybór, skoro i tak wiedziałeś co wybiorę?
- Ludziom sprawia przyjemność świadomość tego, że sam może decydować o swoim losie. Ty przecież nie wierzysz w przeznaczenie. Więc co to za różnica.
- To wszystko brzmi jak jakaś starodawna baśń! – Zakpił Baribban. – Może mam jeszcze zebrać grupę przyjaciół i wyruszyć na ratowanie świata przed zagrażającym mu złem?
- To nie będzie konieczne…
Druid powąchał zawartość fioletowego płynu, który wciąż trzymał w dłoni. Zakorkował fiolkę i mocno przetarł swój czerwony nos. Znów zapachniało ziołami.
- Nie czujesz już zmęczenia, prawda? Sam zapach tych ziół potrafi czynić cuda! Nie mówię już nawet o innych właściwościach. Jesteś gotów, aby zmierzyć się z tym wyzwaniem… no przynajmniej fizycznie.
Jego oczy zaświeciły mocniej, wszystkie kości głośno zachrupały. Ruch dłonią sprawił, że Baribban zachwiał się na nogach. Odzyskał pełną kontrolę nad ciałem i mową.
- Jeszcze jedno mój drogi. Wiem dużo, ale nie wszystko mogę ci powiedzieć, więc nie oczekuj ode mnie odpowiedzi na swoje pytania. Pokażesz jak bardzo zależy ci na dotarciu do celu podróży…
- Przecież o tym wiesz. – Przerwał obcesowo generał.
- Cóż… masz rację, ale musisz to udowodnić przede wszystkim sobie. Wtedy będzie gotów na spotkanie z przeznaczeniem.
- Czy zginę na tej wyprawie?
- Pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. O tym przekonasz się już sam. Chodź, czeka cię sporo pracy.
Drzwi na zewnątrz otworzyły się same. Słoneczne światło wpadło do środka, cienie wyglądały posępnie i przerażająco. Wszystkie te oczy w słojach nadal obserwowały ich uważnie, a języki chciały się przyłączyć do rozmowy. Nie mogły.
Fagnir zrobił kilka przysiadów, aby rozprostować stare kości. Jak na swój wygląd, wyglądał wyjątkowo rześko. Baribban wciąż przecierał oczy, próbując przyzwyczaić się do światła, po tak długim przebywaniu w mrokach chaty. Ta znów wyglądała niepozornie. Generał dopiero teraz dostrzegł las, który był nieopodal. Coś się poruszyło. Wytężył wzrok, na szczęście słońce świeciło mu w plecy, więc nie było większych problemów z wypatrzeniem ruchu.
To stworzenie swoim wyglądem przypominało bardziej drzewo, niż zwierze. Nim zdążył zapytać Fagnira, doczekał się odpowiedzi.
- Lesij. To spokojne stworzenie, duch lasu, który dba jedynie o swoje drzewo, miejsce, w którym znajduje się jego dusza. Nikomu nie wyrządzi krzywdy, a jest bardzo rzadkie.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem. – Odpowiedział ze zdziwieniem w głosie.
- Żadnemu człowiekowi nie było dane spotkać Lesija. A ten tam, to mój sąsiad i bliski przyjaciel. No dosyć tych pogaduszek. Wyruszamy!
Druid zaczął kreślić w powietrzu znaki, z których wkrótce powstał portal. Identyczny jak poprzedni. Tym razem generał bez wahania wszedł w błękitny krąg.
Ulice Kel Dorei opustoszały. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a chłopi przesiadujący w karczmie, zdawali się nie zauważać zmiany władz. Było im wszystko jedno, byle tylko mieli dość piwa i pieniędzy, żeby móc to piwo kupić. Więcej z życia nie potrzeba. Również Wirtańczycy siedzieli w karczmie, widać zasmakował im miejscowy trunek. Większość z nich zdążyła usnąć na ławach upuszczając swą broń.
Wraz z wirtańskim wojskiem, przybył spory oddział krasnoludów z południa, budzili oni wstręt u miejscowych, większy nawet od zapachu wymiocin wyczuwanego w strawie.
- A widziałeś ty pieprzonego… tego kurwiego syna? – Zagrzmiał jeden południowców. – Popierduje mi pod nosem, chamisko chędożone! Nic tylko wychłostać mieczem brudasa.
- No ba Antil! – Odpowiedział głośno drugi.
- No… paaanowie – wyjąkał pijackim głosem trzeci – Ja to byyym ich wszystkich pochlastał! Ale rozkaz był nie ciulać kmiotków. Do czeeego to doszło.
- Zawrzyj pysk Lammis! – Ryknął Antil krasnolud. – Ludzie… czy nie, walczymy z nimi ramię w ramię. Hmm… to złe porównanie. Wypijmy zatem! Za wojnę i na pohybel tym gnidom.
- Ciekaw jestem gdzie teraz podziewają się Repen i Tagar. Wojaczka bez nich to żadna przyjemność.
- Brakuje mi ich wiecznych kłótni! – Wyszczerzył się kolejny krasnolud, poruszając rudą brodą. – Jakem Wedet, dawnom takiej nudnej wojaczki nie widział! Chama rąbać nie wolno, baby zgwałcić nie wolno… jeno gówno robić, jeszcze wolno.
- Chciałbym popatrzeć, jak ty baby gwałcisz chłopcze! – Odezwał się Antil zwany Siwobrodym. – Skakać trza do tych ludzików wszystkich, dobrze że topór nie zna granic wysokości!
- Poza tem, co tu gwałcić? Wszystkie te, jakieś takie… nieatrakcyjne.
- Nad krasnoludzką babę nie ma lepszych! – Wykrzyknął radośnie jeden z czarną, jak smoła brodą.
Jeden z krasnoludów siedział do tej pory cicho. Oparty o ścianę głaskał swoją długą, splecioną przy końcu, brodę. Rzucił pustym kuflem w śpiącego nieopodal żołnierza. Nachylił się nad stołem, pozostali zrobili dokładnie to samo.
- Słyszałem, że staremu ponoć odpierdziela. – Odezwał się w końcu, jednak dosyć cicho, tak że kilku nie dosłyszało. – Odpierdziela powiedziałem! Podobno zaczyna gadać sam do siebie, jak nikogo w pobliżu nie ma.
- Wszyyystkie te luuudzkie króle, mają poood sufitem nierówno.
- My tu jesteśmy dla rozrywki Batrag, pamiętaj o tym! – Siwobrody trzasnął kuflem o blat. – A ty Lammis nie pij już więcej. Gówno nas obchodzą problemy ludzi, ale skopać komuś rzyć jest zawsze przyjemnie.
Ktoś beknął głośno, wszyscy wybuchli gromkim śmiechem.
Zbliżała się noc. Danton był już bardzo zmęczony pieszą wędrówką. Od centrum Sewiry dzieliło go zaledwie kilkaset kroków. Wędrowiec marzył o ciepłym łóżku i jakimś ciepłym posiłku. Sewirskie zrazy, były słynne w całym królestwie. Pomimo tego wioska pozostała małą i cichą.
„Gospoda pod Kufelkiem”, mówił szyld.
C.D.N.
ten rozdział również świetny. Błędów nie dostrzegłem (noszę okulary jakby co ;p ;p). I dobrze, że zamieściłeś tą mapkę, bo można się dowiedzieć gdzie mniejwięcej rozgrywa się akcja Trochę mało akcji. A i styl opowiadania prezypomina wiedźmina tzn. ta walka, oraz przeklenistwa.
Moja nota to 9/10
Pozdrawiam
W końcu udało się coś napisać...
Strzała zaświszczała w powietrzu, ominęła głowę Baribbana zaledwie o kilka centymetrów. Martwa elfka upadła na ziemię rażona w pierś. Grot przebił ją na wylot. Przez chwilę jeszcze drżała. Świst stawał się coraz głośniejszy, wciąż słychać było jęki rannych i wycie zwierząt czujących łatwy łup.
Słońce chyliło się powoli ku zachodowi. Generał ciął wściekle przeciwników, jak wąż kąsający ofiarę większą od siebie. Doskok i cięcie, odskok. Kolejny przeciwnik pojawił się w zasięgu jego miecza. W nozdrza uderzył smród zgnilizny. Olbrzymia postać natarła na Baribbana wymachując olbrzymimi dłońmi ponad skrzywioną głową. Niedaleko krzyknął kolejny elf raniony w twarz.
Nigdzie nie było Fagnira.
Coraz bardziej wzmagał się szczęk mieczy, przeciwne strony przebrnęły przez strzały. Zakończył się ostrzał, nadeszła pora na walkę w zwarciu. Olbrzymia postać machnęła wielką pięścią w kierunku generała. Szybki unik i usłyszał tylko huk uderzenia o ziemię i trzask łamanych kości. Nie czuł bólu, więc nie były to jego kości. Postać ryknęła wściekle i ponowiła atak. Tym razem nie udało się wykonać uniku. Wielka pięść trafiła go w żebra. Dostrzegł połamane i powykręcane palce olbrzyma. Zachwiał się na nogach i upadł. Twarz przeciwnika nie byłą ludzka, lecz pokryta bliznami i szwami. Wyglądał jakby został zrobiony z setki ludzi. Szarowłosa elfka cięła olbrzymią postać mieczem, ale bez rezultatu. Uderzona w głowę ze straszną siłą, opadła na ziemię martwa. Baribban ostatkiem sił uderzył na przeciwnika. Pchnął mieczem. Ostrze wbiło się głęboko, a generał usłyszał jedynie trzask łamanej klingi. Stracił przytomność.
Nad Viltaen wschodziło słońce. Jedyny kogut zapiał przeciągle, rozejrzał się wokoło. Nikt nie reagował na jego wołania, spróbował więc jeszcze raz.
- Ty kurwi synu! – Wrzasnął ktoś wściekle z okna. – Zawrzyj ten nieopierzony dziób, ty wrzasko-ptaku potępiony!
W kierunku koguta poleciał but. Chybił. Okiennice się zamknęły, a ptak zniknął w kurniku. Tupot podkutych butów, odbijał się echem w uliczkach miasta coraz głośniej. Na ulicach nie było mieszkańców miasta.
Na główny rynek wjechał zdobiony powóz zaprzężony w cztery konie. Jedno z kół skrzypiało niemiłosiernie przy każdym obrocie. Za nim kroczyli równo żołnierze, setki żołnierzy. Byli jak woda rzeki, w korycie uliczek. Ponad ich głowami powiewały proporce z zielonym smokiem na czarno-fioletowym tle. Wirtańczycy zatrzymali się.
Z ratusza wyszło kilku dygnitarzy z księciem na czele, aby powitać gości. Eryk miał na sobie turniejową zbroję oraz defiladowy płaszcz, pokryty złotymi płytkami. Szedł z podniesioną dumnie głową. Z powozu wyszło kilku rycerzy w lśniących zbrojach, a za nimi sam król Daenidar. Duma Eryka gdzieś znikła. Ukłonił się dystyngowanie oczekując na dobre wieści z ust króla.
- Witaj wasza wysokość. – Zwrócił się do Daenidara Książe. – Oczekiwaliśmy tutaj waszego przybycia.
- Spodziewali się cieplejszego przyjęcia. – Odpowiedział sucho król łamanym językiem wspólnym. – Cóże to? Powymierali wszystkie tu ludzie?
- Nie panie. Pora wczesna to i śpią mocno. Niewiele wiedzą o tym co się dzieje w reszcie kraju.
- Dóbrze przyjacielu. Moje rozkazy? Wykonane tak jak chcielim?
- Król nasz, mój ojciec panie… nie żyje. Nie będzie sprawiał już problemów. Wedle twojej woli panie, kraj jest teraz na łasce waszej wysokości.
Daenidar zamyślił się i rozejrzał się wokół. Dygnitarze stojący obok księcia zbledli na sam widok siwych oczu króla.
- Chciałby dostać ten kraina, co? – Spytał w końcu uśmiechając się do księcia. – A chędoży moją córkę. Dobrze jest?
- Fla… Flavia jest córką waszej wysokości? – Wyjąkał przerażony, kolana mu się ugięły. – Ja… ja nie miałem pojęcia.
- Nie, nie. Spokój. – Zaśmiał się sędziwy król. – Ona dobra w łóżku? Ha, ja jej kazał się starać. Ty nie zawiedziony, co? Nadal chcesz kraina?
Król chrząknął znacząco. Zza jego pleców wyskoczyło dwóch rycerzy z obnażonymi mieczami. Cięli sprawnie i szybko, pozbawiając głowy księcia. Dygnitarze nie musieli długo czekać na swoją kolej. Krew spływała z ostrzy spokojnie i równomiernie, zanim jednak rycerze schowali je do pochew, wytarli klingi o szaty zamordowanych.
- Chcesz kraina? Po moim trupie! – Zaśmiał się Daenidar zmienionym głosem. – W moich planach nie zostałeś uwzględniony drogi chłopcze. No… a teraz do ratusza. On tam będzie na nas czekał.
Król wraz z kilkoma żołnierzami wszedł do środka budynku. Sam udał się w kierunku głównej sali, a rycerzy posłał po córkę do komnat księcia.
Uderzenie w twarz obudziło Baribbana, jednak wciąż jeszcze nie miał siły wstać. Czuł jak bolały go żebra, a także lewa połowa twarzy. Prawa piekła od uderzenia.
- Obudź się wreszcie! – Wrzasnął stojący nad nim Fagnir. – Mam już dość traktowania cię jak dziecko! Robaczku otwórz oczy. Chcę ci coś pokazać.
Leżący generał nie miał ochoty na to, ale otworzył oczy. Ponad sobą zobaczył siwobrodą postać druida. Był w miejscu, które znał dobrze, jednak jeszcze zbyt mocno bolała go głowa, by mógł się dokładniej przypatrzeć. Druid chwycił w dłoń lusterko, które leżało na stoliku obok.
- Spójrz jak cię urządzono! – Ustawił lusterko tak, żeby Baribban zobaczył wszystko dokładnie.
I zobaczył, lewą stronę twarzy szpeciły okropne blizny, a zamiast oka miał czarny kamień. Teraz poczuł jego zimno.
- Co się stało? – Spytał niepewnie generał. – Jak to się stało?
- Dostałeś w głowę od tego stwora, a złamane kości jego palców wybiły ci oko. Zdarza się, ale przyznam, że walczyłeś dzielnie mój drogi. Sprawdziłeś się!
- W czym?
- Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas, ale nie teraz. Niedługo…
- A to? Co to jest? – Spytał wskazując na czarny kamień.
- Nie wiem czy zauważyłeś, ale możesz widzieć tak, jakbyś nadal miał wszystkie oczy. Ten mały kamyk ma pewne magiczne właściwości. Rzekłbym wręcz, że ma ich całkiem sporo. Masz szczęście… to wielce przydatna rzecz. Sam bym chciał mieć coś podobnego, ale po pierwsze musiałbym sobie wyłupić oko…
- A po drugie?
- Po drugie – druid uśmiechnął się krzywo – przeznaczenie jest siłą wyższą. Nie mnie decydować o tym. Na razie naciesz się właściwościami, kilka następnych poznasz już wkrótce.
- Chcesz powiedzieć, że miałem dostać to oko? A co by było gdybym nie stracił swojego w walce?
- Musiałbym ci je wprawić na siłę mój przyjacielu. Czasem przeznaczeniu trzeba… pomóc. No! Ważne, że przeniosłem nas z pola bitwy w bezpieczne miejsce. Moje portale mają ciekawe właściwości, przy okazji leczą rany, ale na skórze pozostają blizny. Niestety.
- Leczą rany? Więc wyleczyły też moje normalne oko? – Spytał Baribban podejrzliwie.
- Liczy się tylko to, że jesteś zdrowy, czyż nie?
Generał nie zdążył odpowiedzieć. Drzwi do komnaty otwarły się, a odziana w czarny płaszcz postać zbliżyła się do łóżka i do druida. Fagnir pochylił się w ukłonie przed przybyszem. Baribban oniemiał na widok mężczyzny w płaszczu. Znał bardzo dobrze Daenidara, ale takim go jeszcze nie znał. Poznawał już pomieszczenie, w którym się znajdował.
- No nareszcie! Znów się spotykamy. – Rzucił udawaną radością król. – Jesteś zaskoczony?
- Jakoś nieszczególnie drogi królu. – Odpowiedział generał sucho. – Ale po tobie się tego nie spodziewałem Fagnirze.
- Robię tylko to, co mi każą, nic więcej. – Skrzywił się druid z wyraźnym niesmakiem. – Nadszedł czas, żebyś poznał kolejne właściwości oka. Zamknij to zdrowe, a drugie pozostaw otwarte. Byle szeroko.
Świat pociemniał. Ściany znikły pozostała tylko czarna pustka, a pośrodku postać dziwna. Szkielet ubrany w czarny płaszcz z kapturem. Z czaszki wyrastały dwa ostre i zawinięte ku dołowi, jak u barana, rogi. W oczodołach płonął dziki, błękitny ogień. Chude, szponiaste palce chwytały poły płaszcza, który szczelnie okrywał martwe ciało.
- Ki… kim jesteś? – Zapytał przerażony tym widokiem generał.
- Ja? – Wychrypiał stwór. – Jestem twoim przeznaczeniem, szukałem cię, no i w końcu znalazłem. Jestem In-Kath’ar i nie należę do twojego świata. Jestem Liszem!
- Liszem?
- Tak. Każdy czarodziej poszukuje większej mocy niż ta, którą dysponuje. Jednak niektórzy nie zauważają cienkiej granicy, która dzieli potęgę od śmierci. Zgłębianie tajników najczarniejszej magii bywa niebezpieczne. Tak było ze mną. Moc mnie przytłoczyła i zabiła. Lecz dała mi coś w zamian, a mianowicie nieśmiertelność. Krążę już po tym świecie od stuleci szukając sposobu na odzyskanie swojej materialnej postaci.
- I ja mam ci w tym pomóc?
- Ty jesteś tym sposobem!
- Dlaczego właśnie ja?
- Hmm… to mógł być każdy, ale wybrałem ciebie. Daenidar darzył cię większym szacunkiem, niż twojego króla… martwego zresztą. Jego syn dołączył do starego ojca.
- Zabiłeś króla? Jak śmiałeś?!
- Ja? Nie… zabił go młody Książe żądny władzy. Teraz ty jesteś pretendentem do tronu królestwa. I na bogów! Będziesz tu panował z mojej łaski.
- Nie chcę tego!
- Milcz głupcze. Mam co do ciebie wielkie plany. Sądzę, że powinieneś je poznać, w końcu jesteś drogą do mojego powrotu.
- Dobrze… wysłucham cię. Nie mam wyboru.
- Długie lata szukałem sposobu na odzyskanie życia i mocy. W starożytnych księgach odkryłem to, co chciałem. Daleko na północy, za Ishten Daarem leży kraina pradawnego ludu. Oni poznali wszystkie tajemnice życia i śmierci. I tam właśnie muszę podążyć, do nich, aby odnaleźć Zapomniane Bagno. Źródło, które przywróci mi to co utraciłem. Wyprzedzając twoje pytanie. Nie, nie mogę się tam udać tak po prostu. Wielka bariera magiczna, zatrzymuje istoty bez ciała, a ty będziesz moim ciałem dopóki nie dotrzemy na miejsce.
- Elfy nie dopuszczą cię do Przełęczy Wichrów.
- Dlatego tu jestem. Zbieram armię, która pomoże mi się przebić przez elfy. Pamiętasz może zarazę? Nieudane dzieło Fagnira…
Twarz druida zrobiła się purpurowa ze złości. Na ziemię spadły wyschnięte liście z jego brody, a w oczach zabłysł ogień złości.
- Jak śmiesz! – Wrzasnął w kierunku istoty. – Było tak jak chciałeś!
- Milcz robaku. – Rzekł spokojnie Lisz. – Przez swoją głupotę i lęki zepsułeś moje zamysły. Tak drogi generale… on jest odpowiedzialny za „białą zarazę”. Jednak jak sam zauważyłeś, to była porażka. Wielu ofiar nie pochłonęła, a te osoby, które zmarły zupełnie nie nadawały się do użytku po śmierci. No… jedynie kilku nieostrożnych magów dołączyło do moich legionów. Fagnir zadbał o to, żeby choroba przenosiła się przez dotyk. Nie chciał się sam zarazić, ale niestety… żołnierze trupów tykać nie chcieli. Na szczęście, gdy zaraza zbierała swoje żałosne żniwo, zawarłem mały pakt z królem Wirtanii. Nie uwierzysz jak wy ludzie jesteście łakomi na władzę, na więcej niż macie.
- Po co ci ta armia? – Spytał Baribban nie mogąc się poruszyć, czy też zamknąć nowego oka.
- Jesteś tak głupi? Czy tylko takiego udajesz? Armia jest mi potrzebna… wejścia na Przełęcz Wichrów pilnują te przeklęte elfy, a bez wojska nie uda mi się ich pokonać. Poległych wskrzeszę i nadal będą mi służyć. Razem, mój drogi generale, przekroczymy lodową krainę i dotrzemy do bagien na północy. Tam moja nieumarła armia pokona resztę przeszkód. Do tej pory Fagnir ożywiał za mnie… no, ale teraz mam dostęp do twojego ciała dzięki oku. Przy twojej pomocy mogę korzystać z najprostszej magii śmierci. Jesteś doskonałym wojownikiem, będziesz idealnym dowódcą moich legionów. Abominaty są już gotowe do walki.
- Abominaty?
- Ach tak… nie wiesz przecież. To moi najsilniejsi słudzy, skleceni z ciał wielu pomordowanych. Fagnir ich stworzył z tego, co sam zebrał na polach bitew. Tam też znalazł oko… ale do tej pory nie chciał go wykorzystać. Prawda staruszku? Bałeś się potęgi tego kamyka i konsekwencji z jego użycia.
Druid nie zareagował na te słowa.
- Powiedz mi Liszu… - zaczął Baribban. – Co potem? Odzyskasz życie i co dalej? Podbijesz świat? Zniszczysz ludzkość?
- Zaskakują mnie twoje słowa. Starczy mi władza w małym królestwie, nie jestem wielkim złem, które pragnie władzy nad światem. Zbyt wiele ksiąg przeczytałeś za młodu. No… dosyć tych rozmów. Droga daleka, a ja nie mam przed sobą wieczności, którą mógłbym zmarnować na bezczynności.
Postać Lisza zmieniła swój kształt. Fala purpurowego światła powędrowała w kierunku czarnego oka. Wniknęła do środka. Świat postrzegany przez generała wrócił do normy.
- Teraz, gdy jesteśmy jednością… - odezwał się Lisz przy pomocy ust Baribbana. - nie potrzebujemy niekompetencji Fagnira, prawda?
- Co?! – Ryknął druid wściekle.
- Zawiodłeś mnie kilka razy, a twoja żądza władzy nie jest mi na rękę. Nie martw się, będę łaskaw ostatni raz, pozwolę ci odejść w spokoju. Wracaj do swojego przyjaciela.
- Jeszcze tego pożałujesz! – Fagnir przekroczył otworzony przez siebie portal i zniknął.
W sali pozostał jeszcze król, o którym na chwilę zapomniano. Siedział na podłodze i rozmyślał o tym co zrobił do tej pory.
- Drogi królu! – rzekł Lisz – Tu właściwie kończy się twoja rola w moich planach. Twoja armia jeszcze trochę mi potowarzyszy, ale potem zwrócę ci tych, którzy pozostaną przy życiu. Zgoda?
- Wiesz, że nie mam wyboru…
Król Daenidar załamał się zupełnie.
C.D.N.
Eh, w końcu doczytałam do końca. Opowiadanie bardzo ciekawe, interesująco toczą się dalsze wydarzenia, pomysłów ci nie brakuje. Nie można się przyczepić do gramatycznej części, to samo się tyczy fabularnej. Świetne opisy, dialogi, postacie. Ale ... czemu dwa razy zamieściłeś jeden i ten sam fragment?
Hmm... no nie wiem czemu, mój błąd... kolejny fragment zamieszczę jutro. Zobaczymy czy uda mi się utrzymać to, co do tej pory napisałem. - Glifion
Opowiadanie bardzo ciekawe. Dam 9/10 . Tak szczerze mowiac to znajdz sobie jakiegos wydawce, napisz ksiazke, a gwarantuje ze to bedzie Bestseller i zarobisz kupe szmalcu :].
Dopiero teraz przeczytałem, i bardzo mi się podoba W tej części dowiadujemy się coraz dziwniejsszych rzeczy. Bardzo mnie zaskoczyłeś tym Liszem Błędów nie dostrzegłem, fabuła świetna, postacie również, ale ciągle za mało akcji moim zdaniem
Moja nota to 9/10
Pozdrawiam