ďťż
Indeks Rzyg kulturalnyOpowiadanie Z Lorath BŁAGAM - OCEŃCIE TO !!!!Na Granicy Świata ...opowiadanie ze świata "Lorath"...Pomocy!!! Jak Przejść Przez Portal? Próbowałem już wszystkiegoPortal nie mogę przejśc przez portal do jackandarSim Lock Nokia 6300 T-mobile Pomocy ! czy da sie sciągnąc sim locka z tego tela w domu ?? przez jaKoniec Kapitana Shakiego czyli moje pierwsze (marne) opowiadanieOpowiadanie O Tokio Hotel Kto ich nie lubi musi przeczytaćGothic3- Człowiek Przeciw Bogu moje opowiadanie(pierwsze)Kolejne Opowiadanie... ..czyli jak bezio doszedł do władzy.Wspomnienia I życie Velerta Moje pierwsze opowiadanie... Na tym forum :p
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • swittle.opx.pl
  •  

    Rzyg kulturalny

    Spotkanie:

    Słońce w zenicie. Cóż za piekielny upał! Nie do wytrzymania... Parzy skórę, wysusza język, odbiera siły, otępia umysł. Ta wędrówka przez pustynie Aranoch to przeżycie męczące bardziej niż wszystkie starcia, w jakich dotąd brałem udział, wliczając nawet te na groblach koszmarnej Rzeki Płomieni! Taki żar z nieba – to nie na mój organizm. Lubię, gdy jest ciepło. Nawet znaczne gorąco zbytnio mi nie przeszkadza, ale to, co przeżywam teraz... to już przesada. Po prostu jest za sucho! No, dosyć tego stękania – snuję dalej swą opowiastkę.
    Jesteśmy u celu, widzimy go, i z całą pewnością nie jest to fatamorgana. Skąd ta pewność?... Otóż tu jest cień! Dotarliśmy wreszcie do miejskich murów Lutgolę. Okalają one miasto ze wszystkich stron świata z wyjątkiem wschodniej, będącej wysokim, murowanym brzegiem morza. Tak na marginesie: w moim odczuciu te mury są trochę za niskie i zbyt filigranowe, by obronić miasto przed dobrze prowadzonym szturmem. Służą raczej do ochrony przed dzikimi zwierzętami. Taka zamożna i rozległa metropolia winna postarać się o potężniejsze umocnienia. Dużo bogatych piętrowych domów, okazały pałac namiestnika, wspaniałe świątynie, liczne warsztaty, faktorie, manufaktury, kramy i składy stanowią łakomy kąsek dla najeźdźców wszelakiej maści. Tyle słów dygresji – wróćmy do stojących u bramy Milvy, Triss, i piszącego te słowa Kunona. Jesteśmy razem w podróży już od dłuższego czasu, właściwie to od tak dawna, że nie pamiętam, kiedy ostatnio byliśmy w Zamonie – naszym wiedźmińskim siedliszczu.
    Wchodzimy w bramę bez zbędnego pośpiechu. Wcale nie dziwi nas widok najemników zamiast spotykanej tu wcześniej Straży Miejskiej. Dwóch pilnujących wrót wartowników, opartych o swe gizarmy, nie zwróciło na nas szczególnej uwagi. To nawet lepiej – nie wszędzie wiedźmini są mile widzianymi przybyszami. Lecz tu, w Lutgolę – portowym mieście na skraju morza zwanego Bliźniaczym – cudzoziemcy nie wzbudzają większych emocji.
    Zresztą nasz wygląd nie odbiega zbytnio od znanych powszechnie strojów pustynnych podróżników. Turban na głowie i tunika na grzbiecie to nic godnego uwagi. Wyjątek mogłoby stanowić nasze uzbrojenie, gdyż jest ono wysoce kunsztowne, rzadkie, a nawet unikalne. I bardzo kosztowne. Dlatego też jego większa część ukryta jest w jukach, a to, co mamy przy pasach, jest dobrze schowane pod zwiewnymi szatami. Tak gwoli ścisłości: podróżując przez pustynię razem z Triss raczej nie musimy obawiać się żadnych wrogów – gołymi rękoma jest w stanie unicestwić większość z nich. Nie dziwota – jest czarodziejką. Niewrażliwych na wszystkie jej żywioły było jak dotąd bardzo mało. Później z pewnością to się zmieni, ale teraz broń służy nam głównie do polowań, jak również do ochrony przed dziką zwierzyną, której ilość oraz agresywność ostatnimi czasy znacznie wzrosła.
    Nasza trzyosobowa drużyna stanowi bardzo sprawne narzędzie likwidacji stworów, demonów i potworów wszelakich. Triss atakuje z dystansu wszystko wokół posługując się swymi zaklęciami Ognia, Zimna i Błyskawic. Milva również walczy w dystansie, tyle tylko, że używa łuku i strzał zadających poważne obrażenia fizyczne, i co istotne, w szerokiej i głębokiej strefie. Jak na prawdziwą amazonkę przystało – Wymiata. Ja jestem skromnym paladynem, a moim głównym zadaniem jest wspieranie obu pań aurą Przekonanie, która ułatwia im zadawanie większych obrażeń. Tak to emancypacyja zepchnęła nas – mężnych mężów – na bitewny margines. Przydatność mojego oręża do walki w zwarciu ujawnia się wtedy, gdy natrafimy na jakąś unikatową bestyję szczególnie odporną i wytrzymałą. Wtenczas ja powstrzymuję jej impet swoją tarczą Herolda Zakarum, bijąc ją po łbie buławą zwaną diabelską Gwiazdą Baranary. Wówczas to obie panie wspierają mnie. W bitce na dystans ważnym jest, aby cel, zwłaszcza ten najgroźniejszy, nie poruszał się zbyt szybko, a najlepiej – wcale. Ja zapewniam zatrzymanie stwora, a Milva i Triss łatwiej kończą problem. Tyle o nas – wróćmy do Lutgolę.
    Naradzamy się. Stojąc w cieniu miejskiej bramy tarasujemy ją swoimi wielbłądami, co i tak jest bez znaczenia, gdyż w taką gorączkę nikt nie opuszcza miasta przejściem prowadzącym na wypalone słońcem pustkowia. Tak po prawdzie, owe miasto – zwane Lśniącym Klejnotem Wschodu – nie jest naszym głównym celem. To tylko kolejny etap pościgu. Za kim, zapytacie? ...ano, za pewnym jegomościem, który jest człowiekiem z całą pewnością nie do końca normalnym. Ci, co go spotkali, a których on z jakiegoś powodu nie zabił, zwą go głupawo: Mroczny Wędrowiec. My wiemy o nim więcej – wszak jesteśmy wiedźminami! Kimże on jest? ...to demon, który opanował umysł wcześniej nieznanego nikomu wojownika. Do całkowitego opanowania ciała i jego przeistoczenia jeszcze nie doszło, ale z pewnością już niedługo to nastąpi. Imienia opętanego rycerza nie zna nikt, za to imię demona jest doskonale znane wszystkim zainteresowanym. Brzmi ono Diablo. To już drugi. Losów pierwszego Pana Grozy nie będę tu przypominał – znane są wszystkim wojom, magom, łotrom i innym awanturnikom. Również dzieje tego drugiego dla wielu czytających te słowa nie są żadną tajemnicą. Tu muszę pochwalić się przed wszystkimi, iż również nam – wiedźminom – owe losy nie są obce. Już trzeci raz uczestniczymy w tej obławie. Podczas pierwszego pościgu wszystko poszło zupełnie Normalnie. Następnym razem było już znacznie trudniej, wręcz Koszmarnie. Ale dopiero teraz jest naprawdę Piekielnie ciężko... Mimo wszelkich przeciwności koniecznie musimy dogonić owego Wędrowca i pokrzyżować jego zbrodnicze plany. Inaczej wszystkich nas czeka zagłada. Tylko my – ludzie – możemy uratować Świat Sanktuarium przed zalewem piekielnych demonów. Chyba znów za bardzo odszedłem od głównego wątku – zatem powróćmy do wieży bramnej.
    — To co teraz, ha?
    — To, co zawsze. Ołtarz, gniazdo i komnata. Ewentualnie kanały. Kostkę, pałac i dziennik odpuścimy sobie.
    — Tak tak, Triss, wiem o tym. Pytałem jeno o podział, gdzie kto idzie. Rozdzielmy się, tak będzie szybciej.
    — Zaraz zaraz. Dlaczego chcecie tak pędzić? – wtrąciła Milva. — Przecież mamy już Punkty Nawigacyjne od mojego Kena, a Symbol Grobowca dał nam Zawi. Po co ten pośpiech? Lepiej chodźmy coś zjeść.
    — Racja! A przy okazji możemy coś wypić – dodałem z zapałem.
    — Czyli odpoczynek... Dobrze, tak zróbmy. Ale potem jeszcze pójdziemy wykąpać się. Z pewnością teraz wyglądam strasznie, a powinnam czarująco – powiedziała Triss mrużąc radośnie swe oczęta. — Podział prac ustalimy przy stole z jadłem – zadecydowała.
    Kluczową kwestią jest odnalezienie ukrytych na pustyni elementów do Laski Horadrimów i – po uprzednim zmontowaniu – użycie jej do otwarcia Komnaty Talrasza. To całkiem oczywiste. Będzie też trochę innych zleceń od mieszkańców miasta, ale nie musimy ich wypełniać. Tylko trzonek i zwieńczenie są nieodzowne do tego, aby móc stąd wyjechać. No i oczywiście pokonanie tej przeklętej poczwary: Duriel. Ubijemy ją dopiero na końcu pobytu w tejże krainie.
    — Do którego lokalu idziemy? – zapytała Triss.
    — Proponuję „Pustynny Deszcz” – odparłem.
    — No coś ty? Ta gospoda to mordownia! Chodźmy lepiej do Atmy.
    — To na drugim końcu miasta, a knajpa Elziksa jest najbliżej nas. I co najważniejsze, jest znacznie tańsza niż ta w zamtuzie u Atmy.
    — Poszukajmy czegoś innego. „Pustynny Deszcz” wcale mi się nie podoba...
    — ...Ale jest najtańszy – przerwałem Triss. — Dlaczego mamy łazić po ulicach w tej spiekocie, skoro pod bokiem jest to, czego szukamy? Nie jakość obsługi, lecz jej cena decyduje. Czy ty chociaż wiesz, ile mamy pieniędzy w trzosie?
    — No ile?
    — Za mało. Musimy iść do tej, jak to się wyraziłaś, MORDOWNI, aby nie wydać wszystkiego.
    — Ejże, dyskutanci, kiedy wreszcie usiądziemy przy stole z dala od tego żaru i coś sobie przekąsimy? – niecierpliwym głosem do dyskusji włączyła się Milva. — Wy tu gadu gadu, a mnie stanie w bramie już się znudziło.
    — Dobrze, niech wyjdzie na twoje – skapitulowała Triss. — Jednak potem pójdziemy do Atmy, skorzystamy z łaźni oraz weźmiemy zlecenie na ubicie Radamenta. Później poszukamy najtańszego noclegu.
    — Jak znajdziemy odpowiednie miejsce, to nie pogardzimy darmowym – dodałem z uśmiechem mrugając do niej.
    — No chodźmy już – ponagliła Milva sama wyprowadzając oba wielbłądy z zacienionej bramy.
    Jak postanowiliśmy, tak uczyniliśmy.
    Karczma u tego starego zbója Elziksa była zatłoczona hazardzistami, duszna i wcale nie taka tania jak sądziliśmy. A jedzenie? O tak! – ono z pewnością było przyrządzone z najtańszych produktów. Jedynie wino, mimo iż przesadnie rozwodnione, smakowało niezgorzej. Nie mogło być inaczej, skoro właśnie przeszliśmy rozległą pustynię pijąc jedynie zatęchłą wodę z bukłaków. Przy stole, oprócz ustalonego wcześniej tematu, przedyskutowaliśmy pomysł wynajęcia u dowódcy miejscowej straży jednego z żołdaków, aby pilnował naszego dobytku i dopomagał w walce. Ostatecznie odrzuciliśmy tę myśl. Z wcześniej zasłyszanych opowieści naszego czołowego hebatnika, Gerwazego – w wielkim świecie znanego pod imieniem Yasuada – wynikało, że w bitce owi najemnicy są zbyt powolni i bezrozumni, choć braku odwagi nie można im zarzucić. Do boju idą z całkowitą pogardą Śmierci i prawie natychmiast ją spotykają... Ponadto stosowane przez nich aury: Modlitwa, Śmiałość, czy Błogosławiona Celność, nie będą nam zbyt przydatne w piekielnych potyczkach. Zwłaszcza w oferowanej cenie.
    Posileni jadłem i pobudzeni winem udaliśmy się do łaźni. Bez szemrania zapłaciłem za całą godzinę wylegiwania się w wodzie. Może niektórzy z czytających te słowa zapytają, dlaczego nie poszedłem kąpać się w morzu? Śpieszę z odpowiedzią: nabrzeże w mieście jest niedostępnie wysokie, plaża jest poza miejskimi murami i nie ma na niej cienia, a przede wszystkim woda w morzu jest słona i trudno położyć się w niej tak, aby nie być bezustannie zalewanym przez fale. O parzących meduzach, kolczastych jeżowcach i tym podobnych żyjątkach już nie wspomnę. Dlatego balia z pachnącą ziołami wodą jest o wiele bardziej atrakcyjna. Milva i Triss nie chciały tracić czasu na leżenie w wodzie, jeno zamówiły prysznice, masaż i czesanie. Ach, te kobiety... Nawet dla uszanowania miejscowej tradycji potargowały się o ceny, ale dość krótko i niemrawo – wszystkim było spieszno do umywalni.
    Dobrze, że dotarliśmy do miasta nie później jak na południe. Największy upał przeleżymy w łaźni, potem trochę czasu zmitrężymy w gospodzie, a pod wieczór znajdziemy jakieś kwatery na noc. W nich porządnie wypoczniemy, by jutro o brzasku wziąć się za poszukiwania na pustyni. Na sekstę uciekniemy przed upałem do miejskich kanałów, aby ubić Radamenta. Lecz jeżeli wcześniej zdążymy znaleźć zwieńczenie i trzonek, kanały pominiemy, a pójdziemy szukać właściwej komnaty w grobowcu Talrasza. Po oswobodzeniu Tyraela, jeśli łajba Meszifa będzie gotowa do rejsu, wypłyniemy natychmiast do Kurast. Gdybyśmy jednak nie mogli odpłynąć, to wtedy wykonamy zlecenie Atmy, a kolejną noc prześpimy na krypie, aby rankiem wyruszyć w morze. Ogromna, bezkresna przestrzeń... tak, to powinno być cudowne przeżycie! Oby tylko nie przytrafił się nam sztorm. Takie są plany. Co się naprawdę wydarzy – pokaże czas. Wyszedłem z wanny.
    Odświeżeni i przebrani w czyste ubrania w naszym zachodnim stylu, pełni werwy do dalszego działania poszliśmy szukać Atmy, by targować się z nią o głowę Radamenta. Po drodze natknęliśmy się na Geglasza, znanego wszystkim moczymordę i gawędziarza. Nie chcąc robić mu przykrości chwilę z nim postaliśmy, słuchając jego przechwałek wypowiadanych bełkotliwym głosem. Na pożegnanie – aby uprzyjemnić mu pijacki żywot – udając niezorientowanych zapytaliśmy go, gdzie mamy szukać Atmy. Ależ on się rozpromienił! Z jego oblicza można było wyczytać wielką radość, której powodem było stworzone przez nas wrażenie, iż jest jeszcze na coś przydatny... Biedny, stary dureń.
    Właścicielka lokalu – cóż to za baba! Znowu brała nas na litość, z załamywaniem rąk, łzami i tym podobnymi gestami rozpaczy, lecz zapłacić gotowizną nie chciała. Stanęło na tym, że jak skończymy kwestyję w kanałach, to obniży nam ceny w zamtuzie i namówi swoich znajomków, aby względem nas uczynili tak samo. A dziś możemy sobie posiedzieć przy stoliku jak długo zechcemy „niczego nie musząc zamawiać”... Niech się wypcha, kutwa jedna. Co nam po zniżce, skoro mamy zbyt mało monet w trzosiku i na nocleg u niej i tak nie będzie nas stać. Z doświadczenia wiem, że owa „obniżka” wcale nie dotyczy płatnerskich usług Fary, zwitków Drognana, ani specyfików Lisandera, o broni u Elziksa nie wspominając. Ech, w życiu nie jest łatwo... Jednak bez względu na to i tak kiedyś pójdziemy zabić Radamenta. Ta ożywiona mumia zgromadziła całkiem pokaźną kolekcję pergaminowych zwojów i ksiąg wszelakich, z których szczególnie interesuje nas jedna – z zaklęciem podnoszącym sprawność bojową. Szkoda, że można wykorzystać ją tylko raz.
    Czas na wyprawę do kanałów znajdziemy później. Teraz trzeba poszukać noclegu, gdyż z Lutgolę dziś już nie zdążymy odpłynąć, zwłaszcza że Meszifa z jego krypą ponoć jeszcze nie ma w porcie. Nadto, decyzją miejscowego namiestnika – Jerhyna, port został zamknięty. Nikt nie może go opuścić dopóki sytuacja powstała po przejściu Mrocznego Wędrowca nie wyjaśni się. Tedy rozdzielimy się. Milva i Triss zostaną przy ŁASKAWIE udostępnionym nam stoliku – mają zerkać na nasze wielbłądy, aby nie zbliżył się do nich jakiś ciekawski przeglądacz juków. Na mnie wypadło szukanie jakiegoś miejsca do spania w tym rozpalonym słońcem mieście. Skoro nie byłem u cyrulika, a moja fryzura „nie jest taka ważna”, to mogę „trochę pospacerować” po ulicach, bo przecież „na każdej jest cień z którejś strony” – tak mi powiedziały moje kompanki! Oczywiście nie gniewam się na nie, bo to są jedynie nasze żarciki, a ponadto jako człek rycerski i tak nie pozwoliłbym, aby obie damy marnowały swe siły na żmudną i nieinteresującą eksploracyję grodu. Niech odpoczywają. Ich sprawność fizyczna i gotowość umysłu jest potrzebna w walce, a nie na gorącym bruku Lutgolę.
    Wyszedłem na ulicę i najpierw skierowałem swe kroki na wschód, czyli ku wybrzeżu. Nocą w budynkach położonych blisko morza powietrze jest przyjemniejsze. Sporo tutaj zmieniło się od mojego ostatniego pobytu. Przybyło pensjonatów – głównie luksusowych. Niestety, nie znalazłem w nich dla nas żadnych kwater. Z powodu cen i braku wolnych miejsc. Skutkiem zamknięcia portu obecnie jest bardziej tłoczno w całym mieście. Przybysze, których stać jest na zamieszkiwanie w dowolnych nadbrzeżnych stancjach, i tak zajęli te tańsze pokoiki. No cóż, nikt nie lubi niepotrzebnie wydawać pieniędzy, jak również oddychać upalnym powietrzem. Widać nie tylko mnie znane są zalety nadmorskiego wypoczynku.
    Będąc przy północnej kei zobaczyłem załadowaną skrzyniami łajbę Meszifa. Wpływała ona do portu-potrzasku po kolejnym długim rejsie z Kurast i już od awanportu szykowana była do zacumowania. Natychmiast oddaliłem się. Meszif to gaduła, a każdą rozmowę kończy długim monologiem o swej kolekcji jadeitowych figurek. Skoro w pobliżu wybrzeża nie było dla nas lokum, swe poszukiwania zacząłem przenosić w głąb miasta. Po drodze spotkałem Wariwa, zawdy głupkowato uśmiechniętego. Był tu w interesach – oczywista. Zaproponował mi miejsce w swojej karawanie, gdybym chciał podróżować do Zachodnich Królestw. Gdy odparłem mu, że właśnie stamtąd przybyłem, zaśmiał się tylko, machnął ręką na pożegnanie i podszedł do jakiegoś chędogo odzianego jegomościa, na którego pewnikiem wyczekiwał. Był to ktoś znany mi z widzenia, ale nie przyglądałem mu się uważniej. Jeszcze będzie chciał ze mną rozmawiać. Oddaliłem się pośpiesznie.
    Po dotarciu do rynku głównego, który jest położony w samym środku miasta, miałem dość poszukiwań. Tak daleko od morza powietrze było wszędzie jednako gorące i suche. Znów byłem ukurzony, spocony, zmęczony, zniechęcony... i zły. Ostentacyjnie ominąłem Lisandera nie odpowiadając na jego pozdrowienie. Wiem, to było nieuprzejme, ale nie lubię starego dziada i tyle. Poszedłem do publicznej studni, aby trochę schłodzić się jej wodą, lecz niestety stał przy niej Dakard Kejn. Tego człowieka nie mogłem zignorować. Skoro wszyscy darzyli go ogromnym szacunkiem, to i ja wolałem okazywać to samo, choć prywatnie uważam tego starca za zbyt rzadko pożytecznego, a wygadującego przy tym niestworzone rzeczy. Jak mogłem się spodziewać, zaczął mi opowiadać o zaletach Kostki Horadrimów, którą miałem ze sobą... od bardzo dawna. Nie pamiętam już, który raz to słyszałem... Z udawanym zainteresowaniem wysłuchałem całego wywodu, grzecznie pożegnałem się i raźnym krokiem poszedłem do zauważonej już wcześniej panny Fary.
    Przyjaźnimy się od lat. Zaprosiła mnie na zaplecze swego warsztatu i poczęstowała owocami. Chwilę pożartowaliśmy, powspominaliśmy i poplotkowaliśmy. Rzecz jasna zapytałem o nocleg dla trojga, ale nie mogła mi pomóc, gdyż jej malutkie mieszkanko z jednym łożem nie pomieściło by nas wszystkich, „co najwyżej tylko mnie”... Mocno zaskoczony podziękowałem uprzejmie, powołując się na niezachwianą potrzebę dzielenia wspólnego losu z moimi kompankami oraz na łączące naszą trójkę silne więzi, jakie wytwarza jedynie braterstwo broni. Zgodziła się ze mną, choć po jej oczach widać było, że niechętnie. Przy pożegnaniu doradziła mi odszukać Drognana lub Grejza i poprosić ich o pomoc. Ponieważ trochę czasu już zbałamuciłem, a z głównego rynku jest bardzo blisko do gospody Atmy, tam właśnie udałem się. Milva i Triss z pewnością już niepokoją się o mnie – pomyślałem.
    Wszedłem głównym wejściem do karczmy, rozejrzałem się, i co zobaczyłem? Obie moje gamratki pozwalały adorować się jakimś dwóm miejscowym bawidamkom! i fundować sobie jakoweś wyskokowe napitki! Przez myśl przeszedł mi pomysł aktywacji aury Holy Freez... Opanowałem się jednak. Tu jest miejsce publiczne i nie należy wszczynać żadnych burd. Podszedłem do stolika i wzrokiem zimnym jak Otchłań odpowiedziałem na ciekawskie spojrzenia tych dwóch żigolaków. Wciąż patrząc na intruzów zwróciłem się do swoich konfraterek:
    — O! Widzę, że nie marnujecie czasu.
    — Jesteś wreszcie – zaszczebiotała Triss. — Pozwól, że przedstawię...
    — Imiona tych jegomościów – przerwałem jadowitym tonem – będą potrzebne nie mnie, tylko felczerowi, aby wiedział kogo ma w infirmerii.
    Obaj natychmiast poderwali się od stołu, ale nie sięgnęli po broń – byli nieuzbrojeni. Stanęli jedynie wyprostowani jak rekruci albo synowie kogoś, kto wie, jak wymuszać posłuch. Co prawda nie takiej reakcji oczekiwałem, ale nie powiem, żeby – właśnie oglądana – nie schlebiała mi. Jeden z nich, wyższy, wyglądał na całkiem spanikowanego. Widząc to zwróciłem się do owego natręta tymi słowy:
    — Nie lękaj się, bracie! Jeśli trwogę masz w sercu, oto cię zaklinam, zbądź się jej co rychlej – i posłałem mu szeroki uśmiech, nadal patrząc ozięble i wrogo.
    — Daj spokój, Kuno. Nie bądź taki złośliwy – wtrąciła Milva. — Raczej powinieneś być uprzejmy dla tych miłych panów, ponieważ właśnie sprzedałyśmy im nasze wielbłądy.
    Dopiero teraz zrozumiałem, co to znaczy być zaskoczonym. Ze zdziwienia bezwiednie otworzyły mi się usta, a oczy z pewnością zrobiły się okrągłe i wielkie jak talary.
    — Jak to: SPRZEDAŁYŚMY? – spojrzałem na nią z ledwo hamowanym oburzeniem.
    — Chcemy tutaj zanocować – spokojnym głosem pośpieszyła z wyjaśnieniem Triss. — Dlaczego znowu mamy się gdzieś gnieździć, albo spać pod gołym niebem? Jeszcze dziś ubijemy Radamenta, skorzystamy z obniżki i zamieszkamy tutaj. Zabawimy w mieście dobę, najwyżej dwie, a z pewnością przy poszukiwaniach Komnaty Talrasza znajdziemy trochę klejnotów czy kamyków lub coś równie wartościowego na handel i nasza sakiewka znowu będzie pełna.
    — Chwileczkę – przerwałem ten pozornie nie pozbawiony sensu wywód przyjaciółki. — Nie dzieli się skóry na niezabitym niedźwiedziu – to po pierwsze. Po drugie: to ja miałem szukać kwater, a wy tylko siedzieć, pilnować dobytku i czekać. Po trzecie: z Zamonu wyruszyliśmy na wyprawę mając trzy dobre wierzchowce, teraz mamy dwa kaprawe wielbłądy, i jak będziemy w takim tempie wydawać pieniądze na nasze wygody, to skończymy z jednym osłem alibo mułem. A dzierżonego sprzętu będzie raczej przybywać. Ba, w ten sposób wydając pieniądze możemy całkiem stracić możność zakupu zwierząt jucznych. Po czwarte...
    — A po co nam one? – do rozmowy włączyła się Milva, lekko już zdenerwowana. — Stąd płyniemy do Kurast i nie planujesz chyba przewozić zwierzyny przez morze. Zapakujemy się do jakichś skrzyń, a tych przecież nie będziemy ze sobą nosić, tylko damy Dekardowi do pilnowania. Do Harrogat jest jeszcze daleko, a ci dwaj mili panowie zaproponowali nam godziwą zapłatę i możliwość dalszego korzystania ze zwierzaków aż do dnia naszego wypłynięcia. Dopiero wtedy im je przekażemy. No i co, czyż to nie jest dobry układ?
    — Otrzymałyście zapłatę? – zapytałem.
    — Jeszcze nie, ale właśnie wspólnie omawialiśmy szczegóły, kiedy nadszedłeś.
    — Istotnie, jak wszedłem, to akurat musiały być omawiane te bardziej zabawne.
    — Och, zrzędzisz...
    Przez mój umysł przeszła myśl, za sprawą której odniosłem wrażenie, iż chyba wiem, co może oznaczać taki „dobry układ”. Mimo, iż od wieku pacholęcego byłem szkolony na wiedźmina, to jednak nie są mi obce swawole przynależne młodym. Jeżeli ci dwaj kierowali się podobnymi imaginacjami, to sytuacja była niewesoła. Postanowiłem przekonać się o tym i zmieniłem temat.
    — Kto zamawiał wino?
    — My – odpowiedziała Milva.
    — Czy jest zapłacone?
    — Nie.
    Zrozumiałem, kto tu jest naprawdę zagrożony i przez kogo. Ci dwaj głupcy prawdopodobnie wcale nie zdawali sobie sprawy, z jakimi kobietami mają do czynienia. Ale teraz wiedziałem już, co mam dalej czynić. Zwróciłem się z nieprzyjaznym uśmiechem do dwóch nieznajomych mi intruzów.
    — Możecie już zapłacić rachunki, swoje oraz tych dam, a następnie odejść.
    — Ale my... to znaczy... eee... no ten... – zaczęli się jąkać.
    — Spieprzać – zasyczałem przez zęby. Posłuchali natychmiast.
    Patrząc jak uchodzą bocznym wyjściem poprzysięgłem sobie, iż jak spotkam ich w mniej oficjalnym miejscu, to połamię obu nogi. Lecząc się więcej czasu poświęcą swym rodzinom, a nie będą bezmyślnie uganiać się po gospodach za nieznajomymi białogłowami, i do tego cudzoziemkami.
    — Dlaczego ich przepędziłeś? – z wyrzutem w głosie spytała Triss. — Zbyt dużą wagę przywiązujesz do naszego bezpieczeństwa. Ci chłopcy nie byli dla nas groźni ani uciążliwi. Dobrze bawiłyśmy się, a ty wszystko zepsułeś. Czemu wyrzuciłeś tych kupców?
    — Bo to nie byli żadni handlarze wielbłądów, tylko modnie odziani gołodupcy. Mają tyle bogactw, ile da im tato. Wiecie, na co liczyli?
    — No mów.
    — A na to, że jak was upiją, to potem dobrze się zabawią. Wszystko na wasz rachunek oczywiście. Zakup wielbłądów... cóż za idiotyzm.
    — Spokojnie, nie dałybyśmy się spić ni okpić takim chłystkom. O innym wykorzystaniu nie wspomnę. Gdyby tego spróbowali, to przeżyli by bolesne rozczarowanie...
    — i tego obawiałem się najbardziej – oznajmiłem poważnie. — Ich bolesny zawód mógłby dla nas skończyć się wygnaniem z miasta. Na pustyni łatwiej zaoszczędzilibyśmy pieniądze na noclegach...
    — Nie przerywaj mi, bo zgubię wątek! Nic złego się nie wydarzyło. Sami do nas przyszli i zaproponowali handel. Byli uprzejmi i zabawni. Powiedz Milvo, za kogo cię wzięli...
    — Za wróżbitkę!
    I obie zaczęły się śmiać. Nie mogłem dziwić się takiej reakcji, zważywszy na to, iż butelka rieslinga była pusta. A wino, jak wszystkim doskonale wiadomo, silnie rozwesela. Mnie jednak do śmiechu było daleko.
    — Moje panie, obie jesteście niepoważne. Wdajecie się w dyskusje z podejrzanymi osobnikami, a teraz będziemy płacić za wasze przygodne znajomości.
    — i tu mylisz się, mój drogi. Nic im nie fundowałyśmy. Oni mieli swoje kubasy. Tę butelczynę zamówiłyśmy sobie już wcześniej...
    — Dla zabicia czasu... rzecz jasna – wtrąciła Milva.
    — ...Za nasze własne zaskórniaki – dokończyła Triss.
    — To bardzo niedobrze. Liczyłem na te wasze zaskórniaki. Wskutek zakazu opuszczania miasta ceny noclegów są tak wysokie, iż dzierżoną ilością gotówki, jaką miałem przy sobie, nic nie mogłem wskórać.
    — Zaraz zaraz... Czy to oznacza, że jeszcze nie mamy swych komnat? – z niedowierzaniem w głosie zapytała Milva. — To co ty tutaj robisz, poza zamieszaniem i wypędzaniem miłych młodzianów?! – wykrzyknęła i wyraźnie zdenerwowana odstawiła sączony kieliszek na blat stolika.
    — Tak za nimi tęsknisz? Tacy byli fascynujący? Skoro nie poznali, że jesteś wiedźminką... byli durniami albo, co gorsza, prowokatorami.
    — Oj, nie przesadzaj, Kuno – pojednawczym tonem Triss przerwała zaczynającą się kłótnię. — Uspokój się i wiedz, że to wszystko były żarty. Drwiłyśmy sobie z tych dwóch łebków, a ty przypadkowo dołączyłeś do naszej zabawy, to i z ciebie też trochę zakpiłyśmy. Ale teraz przepraszamy serdecznie i szczerze – tu uśmiechnęła się rozbrajająco. – Dokończ lepiej swój przerwany przez Milvę wywód. Co chciałeś nam wyjaśnić mówiąc: „po czwarte”?
    — To już nieważne...
    — Och, nie dąsaj się, tylko powiedz. Obie bardzo doceniamy twoje starania i troskę, jaką nas obdarzasz. Chyba nie obrazisz się na nas za tę błazenadę.
    — Jasne, że nie – odparłem z uśmiechem. — Ale punkt czwarty stracił na aktualności, gdy zrozumiałem, że handel wielbłądami to tylko nietypowy pretekst dla przysiadki do stołu. Baran ze mnie... Chciałem wam zarzucić nielojalną próbę sprzedaży naszego wspólnego majątku bez mej wiedzy. Jak widać, myliłem się.
    — Otóż niezupełnie. Wiedz, że to teraz się mylisz – poważnym tonem powiedziała Milva.
    Już drugi raz zaskoczyła mnie w tej przedłużającej się dyskusji. Ale teraz byłem czujny i starałem się nie dać po sobie poznać zdziwienia. Dotąd stojąc pochylony przy kamratkach teraz wyprostowałem się i zawiesiwszy dłonie kciukami o klamrę pasa spokojnym tonem zapytałem:
    — A czegóż to nowego mogę spodziewać się po moich wesołych paniach?
    — Otóż mamy wręcz nieodpartą chęć sprzedaży naszego wspólnego majątku – odparła, i znowu obie zaczęły się śmiać. Tym razem bardziej podzielałem ich humor, choć swój entuzjazm ograniczyłem jedynie do lekkiego uśmiechu. Jednak Triss długo nie trzymała mnie w niepewności i pośpieszyła z wyjaśnieniami:
    — Ustaliłyśmy wspólnie z Milvą, że dziś sprzedamy nasze wielbłądy. Nie będziemy marnować pieniędzy tak skrzętnie przez ciebie oszczędzanych na ich furaż. Ale oczywiście czekamy grzecznie na twoją opinię.
    — Wszystko jasne. Ładnie to tak nabijać w butelkę swego utrudzonego kompaniona? Tylko płochość w głowach! Nie wstyd wam, drogie panie? – dodałem z szerokim uśmiechem i wreszcie usiadłem na zydlu.
    — Wstyd wstyd – z zapałem potwierdziły obie, bezustannie śmiejąc się.
    No i jak tu nie lubić takich sikoreczek szczebiotek? Za nic w świecie nie chciałbym podróżować bez nich. Nie wspominając już o walce. Tak taaak... stanowiliśmy zgrany zespół.
    Po chwili humory wróciły do normy umożliwiającej zaplanowanie naszych najbliższych poczynań. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie warto już marnować czasu na samodzielne poszukiwania jakiegoś lokum, tylko należy zwrócić się o pomoc do osób poleconych nam przez Farę. Decydujemy ponownie rozdzielić się. Ja ze wszystkimi posiadanymi przez nas miedziakami poszukam Drognana, a Milva i Triss pójdą na rynek sprzedać zwierzaki. Juki zostawią tymczasowo w warsztacie Fary. Za uzyskane pieniądze zakupią trzy skrzynie, na tyle duże, aby swobodnie zapakować do nich nasze uzbrojenie. Jeżeli jednak zabrakłoby w nich miejsca, to niestety będą musiały pozbyć się części zbędnych rzeczy osobistych, inne zaś stale nosić przy sobie. Ale to, co jest najważniejsze – pancerze – najcięższe i zawsze trudne w transporcie, muszą zmieścić się w owych kufrach. Po spakowaniu sprzętu osobiście dopilnują tragarzy, aby przenoszone bagaże w stanie nienaruszonym dotarły na pokład statku Meszifa. Następnie wrócą do Atmy i poczekają na mnie przy „naszym” stoliku. Zasugerowałem obu paniom, aby nie zamawiały więcej trunków za monety pozostałe po zakupie skrzyń. Gotowizna mogła bardzo przydać się, gdy nasze uzbrojenie ulegnie uszkodzeniu w czekających nas starciach.
    — Fara nie będzie za darmo naprawiać naszych klamotów. To, że zaoferowała nam bezpłatne medykamenty, to już bardzo dużo. Nie możemy nadużywać jej gościnności i cierpliwości – przekonywałem.
    — Daj spokój – powiedziała Triss. — Nie musisz nam tego tłumaczyć, nie jesteśmy małymi dziewczynkami. Obie całkowicie podzielamy twój pogląd, prawda Milvo?
    — Oczywista, że podzielamy. Kuno, nie turbuj się po próżnicy. Tych naszych wspólnych monet nawet nie będziemy oglądać, tylko poczekamy na ciebie, abyś ty nadał im imiona.
    — Oj, moje panie. Nie drwijcie z mojej przezorności i gospodarności. Robię to nie tylko dla siebie.
    — Tak tak, wiemy wiemy.
    — Czyli mogę wam zaufać? – spytałem z poważną miną.
    — Jeszcze się głupio pytaj! – odpowiedziała Triss uśmiechając się. — Kończymy tę gadkę i ruszajmy w miasto. Dosyć już zmitrężyliśmy czasu. Chodź Milvo, idziemy na targowisko.
    Poszedłem szukać Drognana. Na szczęście zagabnięci przeze mnie mieszczanie znali owego maga i wskazali mi boczną ulicę, gdzie powinienem go zastać. Istotnie, jego dom nie był zbytnio oddalony od targowiska. Poszukiwany czarnoksiężnik stał na ulicy, jakby na kogoś czekał. Przywitałem się dwornie i wyłuszczyłem w kilku słowy mój problem, ale on nie okazał żadnego zainteresowania. Polecił mi skontaktować się z Jerhynem, po czym odwrócił się plecami i wszedł do swego okazałego domu. Dziadyga sakramencki. Indywiduum! Mocno zirytowany ledwie powstrzymałem swój język przed wypowiedzeniem jakiejś kąśliwej uwagi o tym, co myślę o takiej pomocy. Skandal! Najbardziej rozdrażniła mnie świadomość, iż chcąc dotrzeć do pałacu namiestnika musiałem iść aż na drugi koniec Lutgolę. W tym upale... Krew gotowała się we mnie... W końcu jednak poszedłem, aczkolwiek bardzo niechętnie.
    Gdy dotarłem wreszcie na miejsce, okazało się, że Jerhyna nie było w pałacu. Mało tego. Pilnujący wejścia strażnik imieniem Kilan nie wpuścił mnie do środka, ponieważ otrzymał rozkaz: „Nie wpuszczać nikogo, nawet na westybul”. Łatwo domyśliłem się przyczyn takiego polecenia. W domu namiestnika – notabene z jego nakazu – ukryły się wszystkie kurtyzany z miejscowych gildii haremowych. Teraz cała Straż Miejska pilnuje pałacu i ukrytych w nim dziewek, a bram miasta strzegą najemnicy. Takie to „zarządzenia ochronne” wydał Jerhyn wykorzystując zamieszanie spowodowane pojawieniem się Mrocznego Wędrowca... Miałem tego dość!
    — Nie zamierzam czekać na tego nimfomana, zwłaszcza na ulicy! – powiedziałem do Kilana i poszedłem szukać Grejza.
    Niestety musiałem sporo nachodzić się i nawypytywać, nim wreszcie odnalazłem komendanta najemników. Stał przy wejściu do kanałów miejskich. Trochę to dziwne, żeby dowódca osobiście trzymał straż, i do tego całkiem sam... ale cóż mnie to obchodzi. Gdy powiedziałem mu, co jest powodem mego przyjścia w ten nieatrakcyjny region miasta, wydał mi się zatroskany moim problemem. I tyle. Pomocy nie chciał udzielić, gdyż obawiał się o... „nasze bezpieczeństwo”. Jak to uzasadnił? Bardzo prosto. W koszarach nie da nam lokum, ponieważ: haremy są puste od wielu dni – primo; jego wojacy to krewkie i jurne chłopy – secundo; ze mną są piękne kobiety – tercio. Zatem nasz nocleg w przypałacowej cytadeli wróżył wszystkim kłopoty. No cóż, zgodziłem się z jego argumentami, zwłaszcza trzecim. W duszy było mi go żal – dowodził żołnierzami, którzy nie byli na tyle karni, aby trzymać się z dala od wiedźmińskiego gniewu. Zatem w trosce o zdrowie jego żołdaków skończyłem rozmowę na ten temat i pożegnałem się. Gdy już uszedłem kawałek drogi, Grejz zawołał za mną, przybiegł i powiedział:
    — Tu jest najgorszy rejon miasta. Wiesz, wejście do kanałów i takie tam. Uboga okolica. Opuszczone, a nawet zniszczone budynki. Po tym, jak w kanałach pojawiły się potwory, wszyscy ze strachu opuścili okoliczne domostwa, pomimo że nie było przypadku ataku demonów na powierzchni. Poszukaj, a na pewno znajdziesz lokal nadający się do przespania jednej nocy. Tylko nie włamuj się do tych zamkniętych. Trzymamy straż przy wejściu do kanałów, ale pieczą obejmujemy również całą wyludnioną okolicę. Mogę liczyć na twój honor?
    — W innych okolicznościach pytanie takowe uznałbym za prowokację godną kary, jednakowoż w obecnej sytuacji mogę tylko zapewnić cię, iż masz całkowitą słuszność. Wielkie dzięki za radę i przyzwolenie. Do zobaczenia! – powiedziałem i nie ociągając się poszedłem szukać kwatery.
    — Powodzenia!
    — Dziękuję. Jestem twoim dłużnikiem! – krzyknąłem jeszcze na pożegnanie i pomachałem ręką.
    Zapuściłem się w głąb dzielnicy. Na najbliższym skrzyżowaniu skręciłem w prawo i doszedłem do kolejnej przecznicy, na której skręciłem w lewo. Tym samym oddaliłem się już dość znacznie od komendanta. Nie chciałem, aby nasz nocleg wypadł zbyt blisko zejścia do kanałów. Bynajmniej nie z powodu stworów, o nie. To z powodu wartowników. Pewnym jest, iż nocne zmiany straży znamionuje zwiększony hałas i nawoływania, a jak wszystkim wiadomo, wiedźmini mają bardzo wyczulony słuch. Przeto chcąc się porządnie wyspać wolimy niezmąconą ciszę.
    Rozpocząłem poszukiwania. Wszystkie mijane domy, nawet te ubogie, były zamknięte. Otwarte i opuszczone rudery, jak można było stwierdzić już na pierwszy rzut oka, nie nadawały się do niczego innego jak rozbiórka. Po dotarciu do północnego muru okalającego miasto zacząłem zastanawiać się nad zrewidowaniem swych wyraźnie zbyt wygórowanych oczekiwań. Skręciłem w lewo i poszedłem drogą biegnącą w kierunku zachodnim. Dotarłem do ostatniego areału w tej części miasta, przy skrzyżowaniu dwóch ulic idących wzdłuż murów północnego i zachodniego, i jak dotąd nie znalazłem niczego odpowiedniego do spania.
    Zatrzymałem się i rozejrzałem wokół. Zarówno przede mną, jak i na prawo, obie trasy były bez wylotów – na długości rzutu kamieniem docierały do obwarowań. W lewo miałem widok na długą, wybrukowaną drogę, bardzo podobną do tej, którą tu przyszedłem. Spojrzałem na otaczające mnie budynki. Moją uwagę zwrócił jeden z nich, wyraźnie opuszczony już wcześniej niż podczas ostatniej ucieczki mieszkańców. Brak okien i drzwi był bez większego znaczenia – najważniejszym było to, że nie miał on zawalonego dachu. Był to narożny, położony w południowo–zachodniej ćwiartce skrzyżowania, duży, piętrowy dom. To dobrze. Kamienne ściany południowa i zachodnia sąsiadowały z innymi budowlami, zatem słońce nie mogło ich nagrzewać swymi najbardziej parzącymi promieniami. Pomyślałem, iż chyba wreszcie znalazłem miejsce nadające się na nocleg. Gdy wszedłem do środka najpierw obejrzałem parter, a następnie piętro. Niestety oba poziomy były zdewastowane, zapaskudzone i pokryte piaskowym pyłem. Jednak ku mojemu wielkiemu zadowoleniu odkryłem w budynku wejście, niewątpliwie prowadzące do piwnicy. Duże drzwi, wręcz wrota, były jedynie przymknięte. Od zejścia, ku najbliższej, północnej ścianie, sufit był zwalony. Zaś owa ściana była częściowo zburzona, tak iż otwór okienny na piętrze połączył się z wyjściem prowadzącym na zewnątrz. Zupełnie jakby przeszedł tędy słoń... Pewnikiem niegdyś przechowywano w tej piwnicy jakieś duże przedmioty.
    Uchyliłem delikatnie podwoje i dostrzegłem szerokie kamienne schody prowadzące głęboko w dół. Otworzyłem je szerzej i krzyknąłem w mrok: — Hej! Jest tam kto?!
    Cisza była jedyną odpowiedzią.
    — Przecież to nie jest włamanie – powiedziałem do siebie. I wszedłem.
    Im głębiej schodziłem, tym przyjemniej dawało odczuć się słabnący upał. Doskonale! Tego szukałem. Skoro piwnica nie nagrzewa się za dnia, to i nocą się nie wyziębia, a noce w pustynnym klimacie potrafią być bardzo chłodne. Na samym dole stwierdziłem, iż oglądana spiżarnia jest duża, symetryczna względem osi schodów i składa się z czterech wysokich pomieszczeń połączonych szerokim poprzecznym korytarzem. Jedno z nich nadawało się do spania, ponieważ było puste. W pozostałych trzech znajdowały się przeróżne szafy, półki, kosze, skrzynie, stągwie i tym podobne graty oraz trzy ogromne beczki, najpewniej na wino lub piwo leżakujące. Wszystkie były puste, niestety... Jednak wszędzie panował ład. Widocznie dzieci, z jakiegoś nieznanego mi powodu, nie bawiły się tutaj.
    Owa pusta cela znajdująca się w końcu korytarza na lewo od schodów była niemalże kwadratowa.
    — W najdalszym kącie będą miejsca dla pań, a ja zrobię sobie barłóg przy wejściu – zamruczałem pod nosem.
    Ponieważ przejście na korytarz nie miało drzwi, będę tu pełnił rolę strażnika oraz pierwszej linii oporu w przypadku ataku jakiegoś agresora. Zważ, drogi czytelniku, iż nawet układając się do snu wiedźmini robią to zgodnie z taktycznymi zasadami walki: ja stopuję wroga w korytarzu, a obie panie likwidują go z dystansu. Tak, to pomieszczenie było bardzo odpowiednie do spokojnego przespania nocki.
    — No, dość już tego zwiedzania, najwyższa pora wracać po moje przyjaciółki – rzekłem do kamiennych murów, czy też do samego siebie. Obojętnie.
    Gdy wyszedłem z budynku, najpierw spojrzałem na niebo. Dzień wyraźnie się pochylił, a słońce już nie piekło tak bardzo, jak przedtem. Postanowiłem nie wracać trasą, którą przyszedłem, tylko wybrać możliwie najkrótszą i najłatwiejszą do przebycia. Toteż poszedłem wzdłuż zachodniego muru uliczką prowadzącą na południe, aby nią dotrzeć do głównej drogi łączącej Zachodnią Bramę z portem. Tak, to ta sama brama, którą dziś weszliśmy do Lutgolę. W kierunku wschodnim biegnie od niej szeroka ulica, przy której znajduje się zarówno rynek główny, jak i zamtuz Atmy. A tam właśnie szedłem.
    W drodze do karczmy nurtowało mnie jedno pytanie: dlaczego w piwnicy panował taki porządek? Z reguły nic, co jest porzucone, nie ukryje się przed dziećmi. Bawiąc się są w stanie rozmontować nawet najbardziej skomplikowaną machinę. Skoro jednak piwnica była bez najmniejszego śladu dewastacji, to może ów porzucony dom był przeklęty? Albo nawiedzony... Wreszcie przyszło na mnie olśnienie. Przecież dzieci nie widzą w ciemnościach! Zwłaszcza tak dobrze, jak wszyscy wojownicy posiadający magiczną moc rozświetlania najbliższego otoczenia. Trudno dziwić się rodzicom, że nie pozwalają swym pociechom na zabawy z łuczywem w ręku. Tu dodam na marginesie, iż wiedźmini widzą otoczenie w ciemnościach i bez zewnętrznej poświaty. A raczej je czują.
    Dotarłem do zamtuza. Najpierw zajrzałem przez okno chcąc upewnić się, czy moje panie są bez towarzystwa. Były same... nie licząc wielkiego szklanego kufla, z którego kolejno popijały drobne łyki złocistego piwa. A więc jednak! Wbrew zapewnieniom wydały nasze wspólne pieniądze na swe zachcianki. Jednak nie miało to już znaczenia. Skoro nocleg nic nas nie będzie kosztował, mogliśmy puścić trochę grosza na używki. Zwłaszcza ja.
    Postanowiłem powygłupiać się. Wszedłem bocznym wejściem i już od progu oznajmiłem radośnie:
    — Mam! mam! mam! Znalazłem dla nas wspaniałe lokum. Nie gnieździmy się, wbrew twym obawom – tu ukłoniłem się Triss – pod gołym niebem, tylko cały piętrowy i murowany dom jest nasz. A do tego całkowicie za darmochę!
    — To wspaniale! Jak tego dokonałeś? Zabiłeś domowników?
    — Tak, i zostawiłem tam pergamin z twoją podobizną, Triss.
    — To świetnie, teraz wszyscy będą wiedzieli, że ów dom jest mój i złośliwym paladynom wstęp jest tam wzbroniony.
    — Zakaz takowy nigdy nie nabierze mocy wykonawczej, gdyż szczęśliwie nie należysz do tych WSZYSTKICH. A nawiasem mówiąc: tylko ja posiadłem wiedzę o położeniu owego domu w tym rozległym siedlisku ludu wszelakiego.
    — Dobra, dobra, i tak bym cię znalazła bez trudu, bo chrapiesz jak smok. Gadaj prawdę, gdzie komnaty?
    — No to jak będzie z tym zakazem wstępu?
    — W każdym miejscu, w którym przebywam, zawsze taki rygor obowiązuje, ale ciebie szczęśliwie JESZCZE nie zaliczam do grupy złośliwców. Wobec powyższego masz warunkowe prawo wstępu do tego domu.
    — To dobrze się składa, bo mam zamiar spędzić tam dzisiejszą noc. Jak bardzo chcesz, to możesz spać tam razem ze mną. Znajdzie się jeszcze trochę miejsca na podłodze.
    — Zaraz cię zdzielę w łeb. Sam będziesz spać na podłodze!
    — A żebyś wiedziała, będę spał na podłodze, ale razem z tobą.
    — Milvo, powiedz mu coś, bo go za chwilę ukatrupię.
    Podparta na lewej ręce i dotąd milcząca, acz uśmiechnięta Milva, w mgnieniu oka swe śliczne lico przybrała w chmurną minę, wyprostowała się i władczym głosem rzekła:
    — Mów, Kuno, a chyżo, pókim dobra, gdzie ta chata!
    — Jedna grozi mi śmiercią, a druga miast ująć się za umęczonym odkrywcą, jeszcze nastaje na mnie. I obie mienią się moimi przyjaciółkami! Jakaż niesprawiedliwość i upokorzenie. Co za czasy nastały, całkowity upadek obyczajów...
    — No gadaj wreszcie!
    — Przecie gadam.
    — Masz natychmiast powiedzieć, gdzie jest ten dom. W innym przypadku uszy ci pourywam.
    — Przed tą zdwojoną przemocą ustąpić muszę, choć sromotną kapitulacją kaleczę mą duszę. Jednak pragnę pożyć jeszcze kilka latek, a nie zginąć teraz z rąk swych zdradzieckich kamratek. Tedy słuchajcie mnie z wielkim uważaniem, bo nie zamierzam strzępić języka słów swych powtarzaniem.
    — Brak mi sił na tego gadułę... – westchnęła Milva i zrezygnowana opadła na oparcie ławy. Triss też już wyglądała na apatyczną. Kontynuując swoją zabawę rzekłem:
    — Udam, że nie dosłyszałem. Mając na względzie tylko wasze dobro, domek który wybrałem jest położony w miejscu, do którego jest nadzwyczaj łatwo dotrzeć...
    — Dobrze, że to blisko. Nie mam już dziś ochoty na spacery – zamruczała pod nosem Triss.
    — ...Powiedziałem ŁATWO, a nie blisko. I nie przerywaj mi, kochana, bo nie dowiesz się, gdzie dziś śpisz.
    Powiedziawszy to przybrałem minę obrażonego bakałarza. Po odpowiednio wydłużonej chwili podjąłem wykład.
    — Moje drogie panie, wiedzcie i to, że w owej okolicy panuje niezmącona cisza i porządek, i aby nie przeszkadzać nam w relaksie, okoliczni mieszkańcy zgodzili się opuścić swe domostwa. Innych takich miejsc w tym mieście nie uświadczycie. Wymarzona i baśniowa to dzielnica. Jednym słowem: kurort.
    — Kuno, zlituj się. Nie opowiadaj nam tu głupot rodem od handlarza tandety, tylko przejdź do meritum – poważnie powiedziała Milva.
    — Słyszę w twym głosie rozsądek i opanowane emocje. Dobrze, zrobię jak sobie życzysz, natychmiast po otrzymaniu na własność dzierżonego przez ciebie kufla. Muszę przecież zwilżać swe gardło, by objaśnianie drogi szło gładko i bez zbędnych dygresji.
    — Och tak, przepraszam, weź ten kufelek. Trzymałyśmy go specjalnie dla ciebie, abyś nie czuł się pokrzywdzony, jeno uhonorowany. Ale wiesz, pianka opadła... ciebie nie było widać..., więc troszeczkę z niego upiłyśmy. Teraz jest twój. Mamy nawet dolewkę, ale opowiadaj wreszcie.
    Chwyciłem kufel w mój ulubiony sposób, by ten przy pochylaniu opierał się o wierzch dłoni i nadgarstek. Pociągnąwszy większy łyk piweczka rozpromieniony kontynuowałem.
    — Aby znaleźć się w tym przeuroczym miejscu należy udać się ku północno-zachodnim krańcom miasta. Najłatwiej wam będzie, jak pójdziecie tą ulicą – tu wskazałem kciukiem lewej ręki wyjście główne z gospody – w kierunku Bramy Zachodniej, a po dotarciu do niej skręcicie w prawo w uliczkę biegnącą wzdłuż zachodniego muru ku północnemu. Po drodze będziecie musiały ominąć jakąś obskurną tancbudę, wybudowaną w poprzek owej dróżki, najlepiej skręcając już przecznicę wcześniej w prawo. Po ominięciu tego niezbyt ekskluzywnego zakątka, skręcając w lewo, ponownie dojdziecie do muru. Tu oczywiście zrobicie w prawo zwrot i dalej droga idzie już w miarę prosto do samego końca. Niestety od tego miejsca ciągle jest już pod górę. Gdy dotrzecie do ostatniego skrzyżowania przed północnymi obwarowaniami, najbliższy narożny piętrowy dom po lewej stronie uliczki będzie tym, do którego podążałyście.
    — Dobrze, możemy już iść – powiedziała Milva, wstała od stołu i przeciągając swe zasiedziałe mięśnie na chwilę ukazała ich piękny i powabny zarys.
    — Jeszcze chwileczkę, jedną sprawę musimy doprowadzić do końca. Nie chcę, aby Triss niepotrzebnie przeżywała rozczarowanie faktem spania ze mną na podłodze.
    — Jednak zabiję...
    To wypowiedziawszy Triss błyskawicznie wyciągnęła ręce ku mej szyi, chcąc najwyraźniej mnie zadusić. Broniąc się przed jej ruchliwymi dłońmi wykrzykiwałem ze śmiechem:
    — Zaraz wszystko wyjaśnię! Dokładnie opowiem... Słowo wiedźmina! Przestań... Milvo, ratuj!
    Ale Milva wcale nie reagowała na me rozpaczliwe wołania, podobnie jak Triss, która nadal starała się chwycić mnie za szyję. Baraszkowanie trwało dłuższą chwilę, w trakcie której chcieliśmy się wzajemnie obezwładnić. Starałem się chwycić ją za oba nadgarstki i w ten sposób uniemożliwić przyduszanie. Miałem z tym sporą trudność, gdyż broniłem się tylko jedną ręką. W prawej ciągle trzymałem kufel starając się nic z niego nie uronić. Pomimo mych heroicznych wysiłków, i tego, że miał on zamykane metalowe wieko – które rzecz jasna było teraz zatrzaśnięte – to jednak trochę piwa ulało się na drewniany stół. Milva chwilę przyglądała się naszemu „pojedynkowi”, po czym rzekła:
    — Dobra, to wy sobie nadal ustalajcie, kto z kim i gdzie śpi, a mnie już pora na wypoczynek.
    — Zaraz zaraz! – zaprotestowałem. — Muszę jeszcze coś ważnego powiedzieć.
    — Dosyć już się nasłuchałam i napatrzyłam. Idę.
    Natychmiast zaprzestaliśmy wygłupów. Triss podniosła się od stołu wyraźnie chcąc opuścić lokal razem z Milvą. Nadal siedząc na zydlu i trzymając w garści niedopity kufel poważnym głosem rzekłem:
    — Naprawdę Milvo, teraz nie żartuję. Dotyczy to noclegowni. Coś bardzo ważnego. Chciałem dodać... jakby to ująć... O! wiem. Gdy już zobaczycie ten dom, to nie przejmujcie się tym, że jest zniszczony. Da się w nim spać, ale na podłodze jego piwnicy.
    Obie moje panie nie zdołały ukryć swego zaskoczenia. Stały obok stołu zwrócone plecami do szynkwasu i patrzyły na mnie z niedowierzaniem. Pierwsza opanowała się Milva.
    — Jak to? Tyle czasu zajęło ci znalezienie jakiejś piwnicy? W takim dużym mieście nie było niczego lepszego? Wiesz, twoja oszczędność jest przesadna... A może nigdzie nie byłeś, tylko Fara powiedziała ci o tej ruderze, a tyś z nią mile spędzał czas.
    — Jesteś niesprawiedliwa. Jak dotrzesz na miejsce, to będziesz wiedziała, że nic, co wam wcześniej powiedziałem, nie było kłamliwe, najwyżej nieco bałamutne. Niczego lepszego, nawet za pieniądze, już nie znajdziesz. Lutgolę jest zamknięte od kilkunastu dni, a przez to zatłoczone. To, co wyszukałem, jest dla nas zupełnie wystarczające i naprawdę całkiem niezłe. Duże, czyste, chłodne i ciche pomieszczenie w końcu korytarza na lewo od schodów. Co prawda nie ma to jak nasze dormitorium w Zamonie, ale da się tam przespać noc czy dwie. Zresztą sama zobaczysz i ocenisz.
    — Tak, zaraz tam pójdziemy i to uczynimy. A ty, za karę, teraz udasz się do panny Fary i weźmiesz stamtąd naszą sakwę.
    — Co jest w tej sakwie? – zapytałem zaciekawiony.
    — Coś dla nas do snu niezbędnego – z odpowiedzią pospieszyła Triss. — Nie pytaj po próżnicy, tylko kończ to piwo i idź już, jako i my idziemy.
    — Ponoć miała być dolewka...
    — Już nie ma czasu. Znając cię, świt nas zastanie, nim wypijesz resztę antałka, jaki mamy u karczmarza.
    — Antałka? – zaskoczony wytrzeszczyłem oczy na obie kompanki.
    Milva podparła się pod boki i odrzekła:
    — O, patrzajta go, zabrał całą gotowiznę, a nam tera wypomina posiadanie baryłki. Azali nie wolno nam było wejść w posiadanie piwa dla nas trojga?
    — A juści, wolno. Jeno dziwuję się waszej obrotności, zwłaszcza żeście nie miały zaskórniaków.
    — Ten ciągle o monetach!... – powiada Triss. — Otóż wiedz, iż Atma nie jest, jak to dziś się wyraziłeś: ZOŁZĄ, tylko miłą, wrażliwą, tragicznie doświadczoną kobietą. To z jej polecenia karczmarz przydzielił nam beczułkę przedniego piwa.
    — Och! Znaczy straszliwie pomyliłem się. Ależ mi wstyd! Od teraz Atma jest moją ulubioną burdelmamą – i posłałem im szeroki, figlarny uśmiech.
    Dokończyłem piwo. Kufel pozostawiłem na stole wśród szklanych kieliszków, ceramicznych kubków i smukłej butelki. Skoro karczmarz jest taki uprzejmy i traktuje nas z taką atencją, to i posprząta bez szemrania. Wstałem z zydla i rozprostowałem ręce nad głową, aż zachrupotały moje stare kości. Wyjąłem sakiewkę zza pasa i oddałem Milvie. Zawsze ona nosi nasze wspólne pieniądze. Ja dziś już wystarczająco dużo nadźwigałem się okrągłych blaszek. I to po próżnicy.
    — No dobra, to my już idziemy. Nie zapomnij wejść do Fary – powiedziała Milva.
    — A to niby dlaczego ja mam do niej zachodzić? Nie obawiasz się, że będę z nią „mile spędzał czas” i nie dostarczę wam onej wielce ważnej sakwy na czas?
    — Nie. Fara jest dziś w szczególnie ponurym nastroju. Patrzyła na nas jak na wrogów! Coś ty jej nagadał?
    — Nic, co by nie było prawdą. Ja jestem z nią w przyjacielskiej komitywie. To wy musiałyście jej czymś podpaść.
    Łatwo domyśliłem się przyczyn takiego chłodnego przyjęcia, ale jestem przekonany, że mówiąc znaną mi prawdę zepsułbym tylko nasz dobry humor.
    — To gdzie mam szukać tej torby? Nie chciałbym bez potrzeby fatygować naszej dobrodziejki, gdyby akurat była zajęta.
    — Leży ona obok naszych skrzyń – odparła Milva.
    — Co za dzień! Milvo, zlituj się... Znowu muszę walczyć z uczuciem kompletnego zaskoczenia. To skrzynie są nadal u Fary?
    — Naprawdę chciałyśmy zrobić tak, jak planowałeś, ale ona sama nam to zaproponowała i już nie miałyśmy odwagi odmówić, zważywszy na jej humor. Zresztą uzasadniła swą propozycję i przekonała nas.
    — A jak was namówiła do zmiany planów?
    — Rozumnie. Chodziło jej o to, żeby nie biegać do portu i nie przeszkadzać Meszifowi, który nie zawsze jest na pokładzie, a raczej głównie przebywa w portowych knajpach. Wtedy to jego statku pilnują obwiesie tak głupi, że aż nieprzekupni. Słuchają tylko jego. Moglibyśmy mieć zbędne problemy z wchodzeniem na pokład po swe rzeczy. Ponadto, nie licząc przyportowego niepilnowanego wejścia do kanałów, wszystkie pozostałe zejścia czy też bramy miejskie znajdują się bliżej rynku niźli portu.
    — Co racja, to racja. Wspaniała kobieta. Tak po prawdzie, to liczyłem na to jej dobre serce, ale nie wypadało mi wprost o to prosić. I tak już dużo dla nas zrobiła.
    — Prawdę rzeczesz, ale teraz idźże już wreszcie po tobół. Zaczynam odczuwać moce zawarte w wypitych trunkach. Triss chyba też. Niezwłocznie udajemy się na spoczynek. Tylko nie zmitręż za dużo czasu u Fary, jeno przychodź zaraz.
    Dziś już po raz trzeci rozstaliśmy się. Obie kompanki poszły główną ulicą ku Zachodniej Bramie, a ja uszedłszy z nimi kilkanaście kroków skręciłem w lewo, w przejście w murze okalającym rynek. Od tego wejścia jest najbliżej do warsztatu Fary.
    Ruch na targowisku wyraźnie zmalał. Nie dziwota, skoro zbliżał się wieczór. Większość kramów już zamknięto, lecz warsztat koleżanki był nadal otwarty, ponieważ było u niej dwóch interesantów. Pierwszy z nich, jak wywnioskowałem z jego wyglądu, był nekrobandytą – to znaczy nekromantą. Ten drugi zaś, to jego przyboczny – jeden z najemników Grejza.
    — Ciekawe, jakiej aury używa w boju? – począłem snuć w myślach. — Najpewniej Cierni, ale pod warunkiem, że ów nekrus specjalizuje się w przywołańcach. Zresztą, kto ich tam wie! Jest tak wiele odmian tych czarowników, że zliczyć niepodobna. Nie widzę żadnego Golema, więc tuszę, iż przyjechał tu w interesach, a nie po to, by uwolnić Tyraela. Jeżeli jutro wejdzie nam w drogę, to raczej nie zbratamy się z nim. My, wiedźmini, nie przepadamy za Kapłanami Ratmy.
    Niestety na próżno liczyłem na to, że teraz dam Farze klucz do mojej skrzyni, który otrzymałem od moich kompanek z przykazaniem, abym go nie zgubił, „bo to twój jedyny”. W wolnej chwili dorobiłaby mi rezerwowy, który następnie dałbym na przechowanie do skrzyni Milvy. Ja w swej skrzyni mam już klucz Triss, która ukryła u siebie klucz Milvy. To zabezpiecza nas przed ewentualną niemożnością dostania się do skrzyń, nawet jeśli aż dwoje z nas jednocześnie zgubi swe udostępniacze dobytku. Najczęściej skrzynie mają w komplecie po dwa klucze, ale mnie oczywiście dały tą z jednym, abym miał na swej głowie taki mozół, no i musiał fatygować przyjaciółkę. Trudno. Skoro teraz ma gości, to dopiero przy następnej wizycie poproszę ją o zrobienie zapasowego.
    Wchodząc na zaplecze warsztatu kiwnięciem głowy dałem znać, iż idę do swego dobytku. Skrzynie stały w najdalszym zakątku magazynu. Mógłby ktoś zapytać: jak je poznałem, skoro wcześniej ich nie widziałem? To proste. Wszystkie stały obok siebie, były tej samej wielkości i kształtu, a moje liczne sprzęta... były na nich położone lub oparte. Nawet mnie nie spakowały! Oj, ostatnio coś nadto gnuśne porobiły się moje panie... Boju nam trza! Nic tak szybko nie przepędza opieszałości, jak bitka.
    Zacząłem pakować swój dobytek. Po chwili zrozumiałem, że zastany „bałagan” nie jest skutkiem niedbałości moich kamratek, jeno braku miejsca w kufrze. Widać nie chciały za mnie decydować, co i jak poukładać, co zabrać ze sobą, a co mam sprzedać. Co za życie! Wiecznie brakuje miejsca na znaleziska... Z pewnością w tobołku, po który mnie tutaj przysłały, są właśnie takie niezapakowane rzeczy.
    Wprawdzie już teraz powinienem zabrać ze sobą mój pełny bojowy rynsztunek, by skoro świt ruszyć na pustynię, ale zważywszy na dzisiejsze mieszanie trunków przez Milvę i Triss pobudka o brzasku wydała mi się mało prawdopodobna. Nie było sensu, abym teraz brał swoje najcięższe sprzęta, skoro pewnikiem wyruszymy na poszukiwania nie wcześniej jak na primę. Fara z pewnością o tej porze już nie będzie spała, więc zdążę ponownie tu przyjść, przebrać się, a może nawet załatwię sprawę z kluczem. Lecz jeżeli obudzę się znacznie wcześniej niż moje „utrudzone” kamratki będą mogły uczynić to samo, tak świtaniem, to pójdę sam na krótki rekonensans do Dalekiej Oazy. Będę uważał, aby nie wpaść w zasadzkę i nie wdać się w pojedynek z jakąś grupą potworów. Co najwyżej upoluję kilka pojedynczych sztuk. A skoro tak, to teraz tylko wezmę ze sobą mój ulubiony, piękny, półtoraręczny miecz zwany Siewcą Zagłady, a nie będę dźwigał tego zawsze noszonego przy pasku, jednoręcznego, jakże szkaradnego, ponoć pochodzącego z zaginionej przed wiekami Atlantydy. Żadnego pancerza też nie będę teraz brał.
    W końcu, po uporaniu się z układaniem najważniejszych klamotów w mojej skrzyni, podszedłem do leżącej opodal sakwy i wziąłem ją do ręki. Coś brzęknęło... No tak, mogłem się tego spodziewać! Bez zaglądania domyśliłem się ładunku. Same szklane słoiczki i buteleczki.
    — „Coś dla nas do snu niezbędnego” – zamruczałem pod nosem i uśmiechnąłem się. — Strojnisie jedne... Znowu zrobiłyście mi psikusa, ale z pewnością niebawem nadarzy się okazja do rewanżu! – to powiedziawszy zarzuciłem wór na ramię i wyszedłem z zaplecza.
    Na pożegnanie machnąłem ręką Farze, lekko skłoniłem się jej gościom, i skierowałem się ku miejscu wybranemu na spoczynek. Poszedłem trasą, którą poleciłem moim paniom. Liczyłem na to, że uda mi się je dogonić, gdyż obie po dzisiejszych stolikowych wyczynach poruszały się „nieco” wolniej, a ich krok nie był zbyt sprężysty.
    Zbliżyłem się do celu wędrówki. Wtem... wypełniło mnie wyraźne odczucie wszechobecnej w tym miejscu Grozy. Czułem ją bardzo mocno, wręcz fizycznie. To niemożliwe, aby On tu był! Tak, z pewnością nie myliłem się. Taka straszna Trwoga może pochodzić jedynie od samego Diablo. Zatrzymałem się i zachowując spokój rozejrzałem się w około. Nic podejrzanego nie ukazało się mym oczom, jednak to uczucie było zbyt oczywiste, aby je zignorować. Będąc kilkanaście kroków od „naszego” domu, czułem że to stamtąd pochodzi źródło strachu. Poszedłem powoli przez ulicę na skos w prawo spoglądając w lewą stronę... Jest! Stał tuż za rogiem. Wiedział, że tu jestem. Czekał. Spojrzeliśmy na siebie. Nie było żadnych wątpliwości – to będzie ciężka zwada... Tu, w Lutgolę! A nie, jak byłem o tym przekonany, w piekielnym Sanktuarium Chaosu.
    Przez mój organizm przeszedł dreszcz... co z Milvą i Triss! Czy on je zaskoczył i obezwładnił? Może są ranne! O czymś jeszcze gorszym i bardziej radykalnym nie miałem odwagi nawet pomyśleć...
    — A ja wysłałem je do tego domu zupełnie nieprzygotowane na taką pułapkę. I do tego napromilowane... – jęknąłem w duszy.
    Co gorsza, ja też nie byłem gotowy do walki z takim przeciwnikiem, będąc ubrany w strój do przebywania między ludźmi, a nie do walki z demonami. Nie licząc miecza, nie miałem na sobie nic z rzeczy bojowych, poza butami i pasem. Kilka talizmanów, magiczny amulet i pierścienie noszę stale te same, więc nie wliczam ich do bojowego oporządzenia. Co gorsza, mój pas będąc częścią zestawu Sigona bez rękawic czy butów był niemal bezużyteczny. Miałem go na sobie tylko dlatego, że już nie zmieścił się w skrzyni. Dobrze, że wetknąłem za niego kilka ożywczych fiolek. Zatem z pancerzy brakuje mi JEDYNIE zbroi, tarczy, hełmu i rękawic. Owszem, na nogach mam unikalne buty, ale to są jedynie Żwawe Ostrogi, które nie nadają się do pojedynków. Noszę je ze względu na panujący tu upał... Moje bojowe buty, Jeździec Rzezi i Odbipięty, zostały oczywiście w skrzyni. Jak można zauważyć, obronę miałem katastrofalnie mizerną. Zatem miecz i dość dobrze znana mi technika walki nim zwana Blossfechten będzie moją jedyną nadzieją.
    Odrzuciłem sakwę z olejkami i maściami daleko od siebie i dobyłem broni. Przez umysł przebiegła mi myśl, czy aby buteleczki nie potłukły się. Jeżeli nawet, to trudno – teraz miałem ważniejsze sprawy. Musiałem skoncentrować się na walce w niekorzystnym dla siebie położeniu. Diablo ma duże odporności na ataki żywiołami, ale nie ma on żadnych niewrażliwości, a szczęśliwie dla mnie, na obrażenia fizyczne jest najmniej odporny. No to zaczynamy...
    Chwyciłem miecz oburącz i ustawiłem się w pozycji znanej jako wisząca, którą niezrównany mistrz miecza Johannes Liechtenauer zwał Ochs, a która w podręczniku szermierki u Joachima Meyera występuje pod nazwą Schrankhut. Wybrałem ją ze względu na daleki zasięg broni, możliwość niespodziewanego uderzenia od dołu, a przede wszystkim pchnięcia. Wcielenie demona najszybciej można zabić przebijając mu serce...
    Do mych uszu dotarła Drwina. Cóż to za idiotyczna umiejętność! To ja zadecyduję o momencie rozpoczęcia walki, a tego rodzaju krzyki wcale ma mnie nie działają. Jednak postanowiłem skrócić dystans i natychmiast zaatakować. Uczyniłem tak, aby demon odniósł wrażenie, że Okrzyk podziałał. Niech myśli, że w pełni kontroluje sytuację, a przede wszystkim mnie.
    — Oby tylko nie rzucił na mnie Więzienia z Kości, gdy podejdę dość blisko – pomyślałem. No cóż, musiałem liczyć na to, że nie jest zbyt inteligentny i nie potrafi łączyć swych umiejętności tak, aby je maksymalnie wyzyskać.
    Gdy podszedłem już dość blisko, błyskawicznie natarł na mnie. Jego Szarży uniknąłem tylko dzięki szybkiemu odskokowi zakończonemu upadkiem i odtoczeniem w bok. Dlatego tak zareagowałem, gdyż musiałem uważać na jego kolczasty ogon. Uderzenie nim, nawet gdyby mnie nie zabiło natychmiast, to ogłuszyłoby na tyle, aby zdążył dopaść do mnie i wbić swe szpony. To byłby koniec walki. I mojego życia.
    Wrócił tyłem na miejsce, z którego zaatakował. Szybko wstałem i przyjąłem tym razem postawę zwaną niską, na którą szermierze mówią Alber. Trzymając sztych tuż nad ziemią zacząłem obchodzić stwora od lewej strony, chcąc ustawić się tyłem do zachodzącego słońca. Niemal poziomo padające promienie powinny go jeszcze jakiś czas oślepiać. W mroku jego szanse rosły. Znowu zaszarżował, a ja ponownie nie zdecydowałem się na żadne cięcie czy pchnięcie miecza, gdyż Diablo szarżując robi to na czterech łapach, a jego grzbiet jest dobrze opancerzony grubą skórą i wręcz najeżony długimi kolcami. Atakując mogłem łatwo stracić broń nic nie uzyskawszy. Natarł z takim impetem, że ledwie odskoczyłem. Mój całkowity brak pancerza miał tę zaletę, że nie męcząc swym ciężarem, pozwalał na wykonywanie szybszych uników, a zwłaszcza – niemożliwych dla opancerzonego – uskoków z odturlaniami z linii ataku. Co prawda pełny rynsztunek pozwoliłby mi na operowanie tarczą i używanie jej jako dodatkowej broni do zaskakujących Pchnięć, choć przy tych ogromnych różnicach ciężaru i wielkości, jego i mnie, mogły one okazać się mało skuteczne. A tak na marginesie: cóż to za idiotyczna idea – mieć tak dużego potwora za przeciwnika.
    — Przez te jego szczwane natarcia i odwroty raczej nie ustawię go pod słońce, za to sam poturbuję się tymi ciągłymi uskokami i upadkami – pomyślałem.
    Pan Grozy nie szarżował wprost na mnie, tylko lekko zbaczał w lewo, atakując mój kierunek ruchu. To zmuszało mnie do stosowania uników w prawo, czyli w efekcie wracałem do punktu wyjścia. Po kilku nieudanych próbach ostatecznie porzuciłem pomysł obejścia z lewej i ustawienia go pod zachodzące słońce. Zaskutkowało to zakończeniem Szarż.
    Poszedłem wprost ku niemu. Zbliżyłem się tak, by nie mógł już, z braku miejsca, skutecznie zaszarżować, ale jednak zachowałem na tyle duży odstęp, aby nie sięgnął mnie samym tylko machnięciem swych łap. Do takiego ataku musiał podejść do mnie minimum jeden krok. Uczynił to. Zaczął wymachiwać swymi szponiastymi łapami starając trafić mnie jakkolwiek, byle silnie. Cofałem się. Nie mogłem blokować ani parować żadnego jego ciosu, gdyż jakakolwiek zasłona czy ześlizgnięcie musiałoby mnie powalić – różnica siły i ciężaru była zbyt wielką. Jedyne, co mogłem, to unikać ciosów starając się wykorzystać jego ewentualny błąd na podjęcie próby zranienia go. Musiałem ciągle uważać na jego długie szpony, gdyż mógł on zaryzykować &#
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzydziestkaa.pev.pl
  •